Wykidajło

Złote lata 80. i 90., czyli czasy wielkiej popularności produkcji na kasety video. Filmów prostych, pozbawionych jakichś głębszych refleksji na temat kondycji świata, człowieczeństwa i innych Wielkich, Poważnych Spraw. A wszystkie problemy można było rozwiązać twardymi pięściami, bronią palną albo białą. Do tego szalonego świata zaprasza powstały w 1989 roku „Wykidajło”.

Punkt wyjścia to bardzo uwspółcześniony western. Kowboj nazywa się James Dalton (Patrick Swayze) i studiował filozofię. Lecz zamiast dumać i myśleć zaczął słuchać Franka Kimono, co zmieniło jego mentalność. Ciosy karate ćwiczył z bratem, a potem stanął na bramce i nikogo się nie bał. Ma reputację na dzielni taką jak w świecie zabijaków ma John Wick. Czyli jest taką legendą, że ludzie specjalnie chcą się z nim naparzać i ogarnia porządek. W końcu przychodzi do niego niejaki Tilghman (Kevin Tighe), co prowadzi bar zwany Double Douce, gdzieś na obrzeżach Kansas City. Chodzi o zrobienie porządku, bo miejsce zmienia się w jedną wielką mordownię. Zespół gra zakratowany, ludzie się naparzają, butelki i noże lecą, więc łatwo nie będzie. Do tego jeszcze w okolicy krąży pewien dziany bonzo Brad Wesley (Ben Gazzara) – facet bierze haracze od wszystkich, ma gliniarzy w kieszeni i masę sługusów do robienia za niego brudną robotę. Konfrontacja wydaje się nieunikniona.

Jeśli myślicie, że to brzmi jak kompletnie przerysowana fantazja z jakiejś pulpowej literatury, to… właśnie tak jest. Reżyser Rowdy Herrington tworzy historię tak szablonową i oczywistą, że bardziej się już nie da. Jedyne, co może przyciągnąć uwagę, to podkręcenie wszystkiego do ekstremum. Nasz heros jest wręcz mieszanką opanowanego mistrza zen z mroczną przeszłością, serwujący swoje mądrości, zaś między waleniem w mordę wypala papierosa za papierosem. Jakim cudem jest w stanie zachować taką kondycję? Nie wiem. Główny złol jest kompletnie opanowany, zaś w swojej wypasionej chacie ma choćby… galerię wypchanych zwierząt przez niego upolowanych. Jest jeszcze równie cool mentor (legendarny Sam Elliott z siwymi włosami i wąsami), co zna go lepiej niż ktokolwiek, piękna pani doktor (Kelly Lynch), bardzo wredny silnoręki, niewidomy gitarzysta. Nie da się tego traktować z pełną powagą i twórcy wydają się być tego świadomi.

Technicznie jest to zrobione lepiej niż miałoby to prawo być. Po pierwsze, jest to cholernie dobrze nakręcone przez Deana Cundeya (wówczas znanego ze współpracy z Johnem Carpenterem). Same walki nie są szybko przycinane ani kręcone z bardzo bliska, za to mają pełno energii i surowe. W tle przygrywa rockowa muza, scenografia nie wygląda tanio, zaś dialogi są niezapomniane. Nawet jeśli wydają się zbyt znajomo brzmiące, to aktorzy wypowiadają je w bardzo przekonujący sposób. Zupełnie jakby wiedzieli w czym grają. Nawet jeśli postacie są jednowymiarowe, co jest imponujące.

Po latach „Wykidajło” wydaje się dziwnym reliktem z przeszłości. Ostateczna definicja „guilty pleasure”, czyli filmu niekoniecznie dobrego, lecz dającego ogromną masę frajdy. Bezpretensjonalna, może nawet durna rozrywka do obejrzenia ze znajomymi po bardzo ciężkim dniu pracy. I powiem wam – nie jesteście gotowi na taką jazdę bez trzymanki.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Niespotykane męstwo

Wietnam dla Amerykanów był jedną z najbardziej niezagojonych ran tego narodu. Wielu wróciło stamtąd bardziej poharatani i zniszczeni niż na jakiejkolwiek wojnie kiedykolwiek. O czym powstało wiele filmów, książek itp., ale nie o tym będzie dzisiaj. Dziś o jednym z filmów należącym do trendu zwanego „ratowaniem naszych chłopaków, co trafili do niewoli w Wietnamie”.

Bohaterem „Niespotykanego męstwa” jest emerytowany pułkownik James Rhodes (Gene Hackman). Jego syn wyruszył walczyć za kraj w Wietnamie, ale nie wrócił. Przez lata próbował znaleźć jakiekolwiek informacje na temat syna i gdzie może się znajdować. W końcu po 7 latach udaje się dzięki przyjacielowi znaleźć potencjalną lokację. Rhodes postanawia nie czekać na działania rządu (bo trwają za długo i nic nie robią), więc decyduje się zebrać ekipę kolegów z oddziału syna, przygotować do akcji oraz ruszyć.

Reżyser Ted Kotcheff stworzył ten film rok po „Rambo – Pierwszej krwi”, więc był już dość rozpoznawalnym filmowcem. Do tego temat Wietnamu był ciągle na fali po takich tytułach jak „Łowca jeleni”, „Czas Apokalipsy” czy „Powrót do domu”. Tutaj jednak skala jest o wiele mniejsza i bardziej przypomina to historie o grupie komandosów, co muszą wykonać bardzo niebezpieczną misję („Parszywa dwunastka”). Tutaj są to ludzie, co zostawili wojnę za sobą i muszą poprzypominać pewne dawne umiejętności. A galeria jest dość ciekawa: nożownik, saper, pilot, lekko psychiczny oraz młody rekrut. Zaskoczeń nie ma, nawet jeśli pojawiają się pewne komplikacje (zdobycie broni, spotkanie z patrolem podczas drogi do obozu, tarcia między ekipą). Ale najbardziej liczy się tutaj akcja i ta wygląda bardzo porządnie (może poza dźwiękami strzałów i eksplozji) – kule świszczą, wybuchy wyglądają imponująco, a każda śmierć ma swój ciężar. Do tego jeszcze w tle przygrywa militarystyczna muzyka Jamesa Hornera.

Obsada jest solidna, ale nie ma tutaj jakiejś wyrazistej, mięsistej postaci. Gene Hackman jako napędzany obsesją na punkcie odzyskania syna daje radę. I szkoda, że ten aspekt postaci nie został mocniej zaakcentowany. Poza tym to silny dowódca, bardzo opanowany oraz zimny. Równie dobrze odnajduje się Patrick Swayze jako młody rekrut Scott, próbujący się odnaleźć w ekipie doświadczonych, zaprawionych w boju żołnierzach. A tych grają charakterystyczni aktorzy jak Fred Ward, Randall „Tex” Cobb czy Reb Brown, zaś ich chemia jest namacalna.

To zdecydowanie jeden z tych filmów, który byłby wielkim hitem wypożyczalni kaset video i zaczęły pojawiać się podobne produkcje („Zaginiony w akcji”, „Rambo II”). Może i jest prosty w obsłudze, mało zaskakujący, bardziej skupiony na akcji niż na postaciach. Jednak jako bardziej rozrywkowe kino sensacyjno-wojenne jak najbardziej daje radę i czasami więcej nie trzeba do szczęścia.

6,5/10

Radosław Ostrowski