Po kłębku do nitki

O Sherlocku Holmesie powstała masa filmów i seriali, które do postaci stworzonej przez Arthura Conan Doyle’a podchodziły różnie: od klasycznych motywów po czystą wariację. W 1988 roku reżyser Thom Eberhardt postanowił zabawić się tą postacią. A dokładniej odwrócić role Watsona i Holmesa.

po klebku do nitki1

„Po kłębku do nitki” zaczyna się od włamania do muzeum, które zostaje powstrzymane przez Holmesa. Dopiero po akcji okazuje się, że naszym geniuszem rozgryzającym wszelkie zbrodnie jest… doktor Watson (zaskakujący, lecz energiczny Ben Kingsley). Z kolei Sherlock Holmes jest wynajętym przez pisarza/detektywa aktorzyną Reginaldem Kincaidem (cudowny Michael Caine), który do postaci super-detektywa pasuje jak pięść do oka. Jest pijakiem, dziwkarzem i idiotą, ale to on tworzy wizerunek genialnego śledczego. Kiedy Watson chce zerwać współpracę oraz zacząć działać na własny rachunek, efekt jest dla niego mocno rozczarowujący. Wszyscy chcą Holmesa, więc doktor decyduje się na ostatnią wspólną sprawę. Chodzi o zaginięcie urzędnika mennicy państwowej razem z oryginalnymi matrycami 5-funtowego banknotu.

po klebku do nitki2

Już na wstępie powiem, że jest to parodia dzieł Conan Doyle’a i to zrobiona ze smakiem. Są bardzo znajome elementy: od dedukcji (tym razem Watsona) przez inspektora Lestrade’a i panią Watson po ferajnę (dzieci z ulicy, obdarzone sprytem oraz będące informatorami). Jest i sam Moriarty, który stoi za wszystkim, przewidując o kilka ruchów do przodu. Masa mylnych tropów oraz intryga na poziomie dzieł klasyka literatury. Zachowano klimat czasów wiktoriańskiej Anglii, scenografia i kostiumy robią dobre wrażenie, zachowując masę humoru. Ten ostatni wynika przede wszystkim z kontrastu między Kincaidem a Watsonem oraz ewolucji ich relacji. Ten pierwszy w końcu zostanie docenionym aktorem, zaś jego rola pomoże w rozwiązaniu sprawy. Drugi pogodzi się z obecnością swojej kreacji.

po klebku do nitki3

Caine z Kingsleyem działają na ekranie cuda, tworząc rewelacyjny duet i to prawdziwe paliwo napędowe. Drugi plan też potrafi błysnąć, zwłaszcza Jeffrey Jones w roli inspektora Lestrade’a oraz Paul Freeman jako Moriarty. Historia wciąga, intryga prowadzona jest pewną ręką, zaś zgrywa z postaci Holmesa nadal potrafi bawić. To jest przykład kreatywnego podejścia do ogranej i bardzo znajomej postaci.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Poszukiwacze zaginionej Arki

Był kiedyś taki czas, że było się małym chłopcem marzącym o wielkich przygodach. I wtedy oglądało się takie filmy jak „Gwiezdne wojny” (stara trylogia), „Goonies” czy trylogia „Powrót do przyszłości”. Ale dla mnie wtedy liczył się tylko jeden facet. Niby był archeologiem, ale nie wyglądał na takiego. Skórzana kurtka, kowbojski kapelusz, bicz i pistolet – bardziej pasował do poszukiwacza przygód i awanturnika. Ale to właśnie jego wywiad prosi o pomoc, by odnaleźć legendarną Arkę  Przymierza zanim zrobią to naziści.

indy_11

I teraz w zasadzie mógłbym wymienić jedno nazwisko, by wszystko stało się jasne – dr Indiana Jones. Tego faceta wymyślił George Lucas, ale nie chciał reżyserować, gdyż przeszedł na reżyserską emeryturę. Dlatego poprosił o pomoc swojego przyjaciela, Stevena Spielberga, tworząc nowego herosa popkultury, a jednocześnie standard kina przygodowego. Skarb/artefakt cenny do zdobycia, dwóch antagonistów, pościgi, strzelaniny, humor i jedna szalona akcja goniąca kolejną szaloną akcję. Już sam początek (próba zdobycia złotego posążka z dżungli) mimo lat robi piorunujące wrażenie, a twarz Indy’ego przez kilka minut pozostaje tajemnicą. Wszystko to jest prowadzone pewną ręką, aczkolwiek jest kilka bzdur (po co Fuhrerowi żydowski artefakt?) i klisz (dr Jones sprawia wrażenie niemal nieśmiertelnego i nie do pokonania, niekończąca się amunicja), które dzisiaj zaczynają zwyczajnie przeszkadzać. Tak samo nie robią wrażenia efekty specjalne, nie wytrzymujące próby czasu.

indy_12

Jednak kilka scen zapada w pamięć bardzo mocno: sceny w dżungli i zdobycie posążka zakończone toczącą się wielką kulą, popisy mistrza miecza zakończone… jednym strzałem czy szalony pościg i próba (udana) przejęcia ciężarówki przez Indiego (po drodze trzeba było pozałatwiać hitlerowców z ciężarówki oraz konwoju). Wszystko to jest zrobione z nerwem i tempem, dzięki świetnej pracy kamery Douglasa Slocombe’a (piękne także kolorystycznie sceny w Kairze czy finał na wyspie) oraz kapitalnej muzyce Johna Williamsa z nieśmiertelnym „Raiders March” na czele.

indy_13

Ale to i tak nie miałoby tej siły ognia, gdyby nie Harrison Ford, który po prostu ożywił postać awanturnika, bez względu na cenę walczącego o zdobycie historycznych zabytków oraz dostarczenie ich do muzeum. Lubiący alkohol i kobiety, może nie do końca dba o siebie, ale to wypadkowa inteligencji oraz siły pięści, choć nie zawsze to pomaga. Indy jak każdy heros musi mieć kobietę, tutaj nazywa się Marion Ravenhood i wcieliła się w nią niezapomniana Karen Allen, tworząc portret silnej oraz bardzo pewnej siebie chłopczycy, nie dającej sobie w kaszę dmuchać. A ironiczne docinki świadczą o tym jak bardzo iskrzy między nimi, co tylko sprawia frajdę. Na drugim planie rządzi i dzieli znakomity Paul Freeman wcielający się w głównego antagonistę Jonesa, Belloqa – czarującego i zafascynowanego swoim fachem człowieka. Poza nim są jeszcze dwie postacie nierozerwalnie związane z serią – oddani przyjaciele, mający spore kontakty, obrotny Egipcjanin Salah (John Rhys-Davies z czasów, gdy nie był Gimlim) oraz dr Marcus Brody (nieodżałowany Denholm Elliott, który pojawia się dość krótko) – obydwaj bardzo dobrzy.

indy_14

„Poszukiwacze…” byli tylko wstęp do kolejnych wielkich przygód dra Jonesa. Następne części spotykały się z różnym odbiorem, jednak pozostały klasyką kina przygodowego oraz wzorcami dla wielu naśladowców tego gatunku, który lata świetności ma już dawno za sobą. Tak się właśnie tworzy historia.

8/10

Radosław Ostrowski