Gwiazdy nie umierają w Liverpoolu

Wszystko zaczęło się w roku 1979 podczas zwykłego spojrzenia. On – Peter Turner był młodym aktorem, dorabiającym w firmie meblarskiej, ona – Gloria Grahame była wielką gwiazdą, która lata świetności ma już dawno za sobą. Przeniosła się do Liverpoolu, gdzie gra spektakl z tamtejszą ekipą. A wszystko zaczęło się od drinka oraz tańca w rytmie disco; no i zaiskrzyło, bo pojawiła się miłość. Tylko, że 3 lata później wszystko się wywróciło do góry nogami; wszystko przez niejakiego pana Raka.

gwiazdy_liverpool1

Pozornie historia wydaje się typowym melodramatem, jednak reżyser Paul McGuigan nie opowiada tego w tak prosty i łatwy sposób. Sam początek z czołówką niczym z puszczonej filmowej taśmy wygląda nieźle. Ale to tylko początek, bo jest i zabawa chronologią (bardzo płynny montaż), ukazywanie zdarzenia z dwóch perspektyw (pod koniec filmu) oraz bardzo taki słodko-gorzki klimat. Ni ma co ukrywać, że jest słodko (przynajmniej na początku), co najmocniej czuć podczas przyjazdu do Kalifornii (obłędnie wyglądającej). Jednak reżyser nie zapomina przyłożyć i im bliżej końca, tym coraz bardziej dzieją się dramatyczne rzeczy. I to przypomina bardzo mocno, że miłość to nie tylko zauroczenie, pożądanie, ale też słuchanie, szanowanie czyjejś woli, nawet jeśli jest wbrew naszym przekonaniom czy zdrowemu rozsądkowi.

gwiazdy_liverpool2

Choć dla wielu ten film może wydawać się dość przewidywalny i bardzo nudny, to nie oznacza, że „Gwiazdy…” nie angażują. Bo emocje potrafią się wylać w najmniej spodziewanym momencie, by poruszyć (scena, gdy Peter z Glorią grają sami w teatrze scenę z „Romea i Julii” czy kłótnia w Nowym Jorku) bez stosowania emocjonalnego szantażu. Choć mamy do czynienia z opowieścią o gwieździe, reżyser nie skupia się na karierze Grahame, co nie znaczy, że o niej nie wspomina. Te drobiazgi są jednak tylko nadbudową dla postaci.

gwiazdy_liverpool3

Spokojna reżyseria czasem wymyka się pod koniec (bo jest zbyt intensywnie), jednak wszystko trzyma się fantastyczne aktorstwo. Tutaj robotę robi znakomita Annette Bening w roli Grahame. Jest to postać bardzo wyrazista, nadal kipiącą seksapilem dojrzała kobieta, pełną magnetyzmu oraz blasku. Ale jednocześnie jest to bardzo zagubiona, niepogodzona ze śmiercią, przerażona, co daje bardzo silną mieszankę, bez poczucia zgrzytu. Równie mocny jest Jamie Bell, który tylko pozornie wydaje się być w cieniu Bening (czuć chemię między nimi), bo jest bardzo młody, ale ciepły, zaangażowany emocjonalnie facet. I to bez popadania w efekciarstwo. Także drugi plan ze świetną Julie Walters (matka Petera) oraz drobnym epizodem Vanessy Redgrave (matka Glorii) świetnie funkcjonuje.

„Gwiazdy nie umierają w Liverpoolu” jest pozornie melodramatem o związku wielkiej gwiazdy z szaraczkiem (pamiętacie „Mój tydzień z Marilyn”?), ale to nadal poruszająca historia miłosna pełna mocnych, poruszających scen. Gdy trzeba jest delikatny, wręcz kolorowy, by wszystko zgasić mrokiem.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Victor Frankenstein

Kim jest dr Victor Frankenstein? To pytanie wydaje się zbędne i retoryczne. Lekarz, który próbował oszukać śmierć i stworzył Monstrum, zapamiętane na całym świecie – popkulturowy symbol szalonego naukowca. Powstało o tej postaci tyle filmów, trawestacji i inspiracji, że nikt nie jest w stanie ego zliczyć. W zeszłym roku własną wersję przedstawił Paul McGuigan – reżyser znany obecnie z telewizyjnego serialu „Sherlock”.

victor_frankenstein2

Tym razem cała opowieść poznajemy z perspektywy służącego Igora. Gdy go poznajemy jest garbatym klaunem zmuszonym do pracy w cyrku.  Jednak jego prawdziwą pasją jest medycyna, której się poświęca. W końcu ma okazję zaprezentować swoje umiejętności, gdy panna Lorelei spada z trapezu. Pomaga mu w tym jeden z widowni – dr Victor Frankenstein. Mężczyzna chce zatrudnić garbusa, ale musi go porwać i uciec razem z nim. Tak zaczyna się współpraca obydwu panów, przy stworzeniu żywego człowieka. Dodatkowo reżyser wszystko ubarwia trickami znanymi z „Sherlocka” – czyli akcja jest szybka (pogoń za cyrkowcami jest fantastycznie sfotografowana), dodatkowo widzimy nakładające się rysunki ludzkiej anatomii, by pod koniec pokazać stworzenie monstrum. Wszystko to w stylistyce znanej z „Sherlocka Holmesa” Guya Ritchie. Jest jeszcze inspektor Scotland Yardu, tropiący doktora oraz jego nieetyczne eksperymenty, miłość Igora do panny Lorelei, śliski sponsor badań – Finnigan, tylko to wszystko jest traktowane przez reżysera po macoszemu i nie zostaje satysfakcjonująco rozwiązane. Imponuje strona wizualna, pełna mroku oraz wszelkiego rodzaju wynalazków (scenografia zrealizowana wręcz z pietyzmem), a także klimatyczna muzyka.

victor_frankenstein1

Ale jako horror zwyczajnie się nie sprawdza – brakuje tutaj napięcia oraz poczucia zagrożenia. Zarówno finał jak i pierwszy eksperyment z szympansem zwyczajnie wprawiają w obojętność. A wydawałoby się, że jest wszystko – skąpe oświetlenie, czające się niebezpieczeństwo, tylko nie czuć strachu.

victor_frankenstein3

Nawet aktorsko jest tutaj bez błysku, co nie znaczy, że źle. Najlepszy z całej stawki jest tutaj James McAvoy w roli tytułowej – ma ten błysk szaleństwa w oku, ale jego gra tutaj także ogranicza się do darcia gęby oraz zacinania się w momencie strachu. I tworzy zaskakująco przyjemny dla oka duet z Danielem Radcliffem, czyli Igorem. Facet jest z jednej strony tak samo zafascynowany pomysłowością Frankensteina, ale zachowuje zdrowy rozsądek. Ścigany, pozbawiony własnej tożsamości jest wdzięczny swojemu przyjacielowi, nie boi się go jednak skrytykować. Ta chemia jest najlepszą rzeczą tego dzieła. Poza tym duetem trudno nie zapomnieć dociekliwego, zdeterminowanego i konsekwentnego inspektora Turpina (świetny Andrew Scott), który nie boi się pokazać swojej bojaźliwości.

victor_frankenstein4

Jednak nawet to nie jest w stanie ocalić filmu przed oceną – „przeciętny”. Pomysł niezgorszy, jednak poza tym brakuje czegoś przykuwającego uwagę. McGuigan gubi się w tym, jakby nie do końca wiedział, co chce zrealizować – opowieść o granicy szaleństwa, dyskusję między prawem boskim a bezczelnością naukowców czy horror. Zresztą było tyle wersji tej opowieści, że trzeba mieć na nią naprawdę pomysł, by przebić się do świadomości.

5/10

Radosław Ostrowski