Arachnofobia

Doświadczony producent filmowy Frank Marshall z Amblin Entertinment doszedł do wniosku, że po współpracy ze Stevenem Spielbergiem sam weźmie za kamerę i spróbuje sił jako reżyser. I tak w roku 1990 pojawiła się „Arachnofobia” – pierwsza produkcja nowego studia pod Disneyem zwanego Hollywood Pictures. Wsparty przez Spielberga oraz Kathleen Kennedy Marshall zmieszał horror z komedią, inspirując się monster movies oraz „Ptakami” Hitchcocka.

Sama historia zaczyna się w Wenezueli, gdzie zorganizowano ekspedycję naukową dr Athertona. Tam zostaje odkryty nowy gatunek pająka. W trakcie wyprawy ofiarą ośmionoga zostaje fotograf, ale sprawca nie zostaje wykryty. Winą za śmierć miała ponieść gorączka, na którą mężczyzna chorował. Następnie przenosimy się do małego miasteczka w Kalifornii, skąd pochodził nieboszczyk. Tam też trafia dr Ross Jennings razem z żoną i dziećmi. Przenieśli się z San Francisco, by odetchnąć od miejskiego zgiełku, a Jennings miał przejąć praktykę po miejscowym lekarzu. Ten jednak nie zamierza przejść na emeryturę, więc sprawy się komplikują. Jakby tego było mało, w okolicy dochodzi do niewyjaśnionych zgonów.

arachnofobia1

Sam film mocno inspiruje się dziełem Spielberga, z klimatem pozornego spokoju, gdzie wszystko płynie swoim rytmem. Ale pojawienie się morderczego pająka zmienia atmosferę, nie idąc ku makabrze. Reżyser balansuje między strachem a komedią, płynnie zmieniając ton, nawet w ciągu jednej sceny. Co mnie zaskoczyło, to fakt, że dałem się złapać i parę razy podskoczyłem. Czy to wynika z samej obecności pająka w kadrze? Pewnie tak, zwłaszcza w sposobie filmowania. Napięcie idzie gwałtownie zwłaszcza w finale, gdzie nasz protagonista – lekarz z arachnofobią – musi zmierzyć się ze swoim największym lękiem. Kapitalnie zrobiona scena z armią zwierząt nadal potrafi zadziałać jako horror.

arachnofobia2

Pomaga w tym wszystkim świetne aktorstwo. Przede wszystkim to popis Jeffa Danielsa jako dr Jenningsa – lekarza z arachnofobią, racjonalisty, pozwalającego sobie na odrobinę sarkazmu i skonfrontowanego z mentalnością małego miasteczka (symbolem jego jest dr Metcalf). Całość jednak kradnie rozbrajający John Goodman w roli eksterminatora Delberta. Jest jedyną osobą z odpowiednim sprzętem, serwującego najlepsze teksty oraz dodającego sporo lekkości (i ta muzyka, gdy się pojawia – cudo). A i drugi plan z wieloma charakterystycznymi twarzami (m.in. Juliana Sandsa oraz Petera Jasona) też się sprawdza więcej niż solidnie.

arachnofobia3

Nie jest to najstraszniejszy film grozy ever, ale jeśli chcecie swojemu młodszemu rodzeństwu trochę strachu, można od niego spokojnie zacząć. Czysto rozrywkowe kino, dostarczające frajdy. A o to chodzi. Jeden z lepszych filmów Spielberga, który nie jest przez niego nakręcony.

7/10

Radosław Ostrowski

Obcy przybysze

Było już wiele filmów oraz pomysłów na zrobienie buddy movie, że już nic nie można wycisnąć i stworzyć czegoś nowego w tym gatunku. Jednak w 1988 roku reżyser Graham Baker postanowił zaryzykować i dokonać takiego połączenia, jakiego nikt w tej konwencji nie zrobił.

Akcja toczy się w 1991 roku, kiedy to trzy lata wcześniej na Ziemię wylądował statek kosmiczny. Przybysze nie byli w stanie wrócić do domu, więc – po okresie kwarantanny – zostali nowymi mieszkańcami naszej planety, choć nie wszystkim się to podoba. Kosmici nie tylko szybko się adaptują, ale też lepiej się uczą oraz kształcą, co pomaga osiągnąć wiele ważnych stanowisk. Chociaż nadal żyją w stworzonych przez siebie gettach, mówiąc własnym językiem. Jednym z tych, co się przebili jest detektyw Samuel Francisco zwany Georgem. Zostaje przydzielony jako partner dla sierżanta Matthew Sykesa po śmierci jego poprzednika wskutek napadu w dzielnicy przybyszów. Razem ze swoim partnerem próbuje zbadać sprawę i okazuje się, że doszło wcześniej do podobnego zabójstwa.

Innymi słowy „Obcy przybysze” to sklejka klasycznego buddy movie z elementami SF. Bo połączenie i zrobienie pary człowiek/kosmita jest czymś świeżym do tego gatunku. Zwłaszcza, że poznajemy dość nietypowe zwyczaje przybyszów z obcej planety: upijają się… kwaśnym mlekiem i słona woda działa na nich jak kwas. Widać, że tutaj twórcy chcą dodać coś nowego do ogranego schematu. Bo samo śledztwo nie jest niczym nowym (stworzenie narkotyku, który był sprzedawany kosmitom zanim trafili do nas oraz morderstwa osób zamieszanych w to) i prowadzone jest schematycznie. Jeszcze bardziej zadziwia tutaj kameralność oraz niski budżet, przez co sceny akcji nie wyglądają imponująco jak mogłyby być.

Jedynym elementem SF są kosmici oraz ich świetna charakteryzacja od Stana Winstona. Na podobnym koncepcie działał zrobiony dla Netflixa „Bright”. Jednak mam wrażenie, że Baker lepiej zarysowuje relację między naszymi bohaterami (świetni w swoich rolach James Caan oraz Mandy Patinkin), a także humor działa dużo lepiej. Wraz z bardzo solidną realizacją czuć, że „Obcy przybysze” mieli zadatek na franczyzę. Ostatecznie powstał z tego serial telewizyjny i były plany na remake od Jeffa Nicholsa (ostatecznie projekt wstrzymano).

Niemniej uważam, że „Obcy przybysze” to po prostu fajny film ze wszystkim, co w latach 80. najlepsze oraz rozpoznawalne: intrygujący klimat, lekko elektroniczną muzykę, świetną chemię i dobrą dawkę humoru. Przydałoby się zrobić nową wersję i oby się to udało.

7/10

Radosław Ostrowski