
Człowiek-legenda, jeden z najlepszych rockowych gitarzystów oraz głos Pink Floyd. Tak można określić Davida Gilmoura. Po rozwiązaniu swojej macierzystej grupy (poprzedzonej wydaniem ostatniej płyty „The Endless River”), muzyka wraca do solowego grania wspierany przez producenta Phila Manzanerę wydaje swój nowy, autorski materiał. Ale czy dobry? No własnie.
Z ocenami takich osób jest problem, bo pojawia się silna wartość sentymentalna. I czuć tutaj echa Pink Floyd jak w instrumentalnym „3 a.m.” – przestrzenne klawisze, łagodna i charakterystyczna gra gitary. Potem mamy singlowy utwór, który brzmi dość nietypowo na Gilmoura. Szybki pop-rockowy numer pachnący latami 80. i z chórkami w refrenie. Melancholijny „Faces of Stone” ma spokojny fortepian, akustyczną gitarę i… miałem wrażenie, że zaraz zacznie śpiewać Mark Knopfler. Jednak klawisze oraz mocniejsza perkusja przypomniała, że to Gilmour, bo się odezwała jego gitara oraz podniosła trąbka. W podobnym tonie utrzymana jest reszta („A Boat Lies Waiting” z głosem Richarda Wrighta oraz ciepłym fortepianem), jednak trudno znaleźć coś chwytającego za serce. Jest troszkę żwawszy blues „Dancing Right in Front of Me”, zmieniający się w połowie na jazz, instrumentalny „Beauty” czy równie nietypowy „Today” (piękny chórek i organy na początku), ale reszta zwyczajnie nudzi.
Nawet gitarowe riffy Davida (bardzo dobre warsztatowo) oraz jego starszy głos nie wystarczą na nazwanie „Rattle That Lock” udaną płytą. Jest zaledwie niezła, choć po takim twórcy należało spodziewać się czegoś innego. Dla fanów pozycja obowiązkowa, reszta rozczaruje się rozrzutem oraz smęceniem.
6/10
Radosław Ostrowski

