PJ Harvey – The Hope Six Demolition Project

The_Hope_Six_Demolition_Project_%28Front_Cover%29

PJ Harvey to jedna z najważniejszych postaci brytyjskiej sceny alternatywnej, gdzie miesza chwytliwą melodykę i przebojowość ze społecznym zacięciem. Nie inaczej jest na najnowszym dziele „The Hope Six Demolition Project”.

Inspiracją do wydania tego albumu był projekt społeczny HOPE VI – działający od 1992 roku w USA projekt Departamentu Mieszkalnictwa i Rozwoju Przestrzennego, polegającego na rewitalizacji slumsów. Przed nagraniem artystka wyruszyła razem z irlandzkim fotografem Seamusem Murphym po całym świecie i to zaowocowało. Od strony produkcyjnej Harvey jest wspierana przez kolegę z zespołu Johna Parrisha oraz Marka „Flooda” Ellisa, współpracującego m.in. z U2, New Order czy Editors.

Z jednej strony jest to niemal lekkie brzmienie, co czuć w otwierającym całość „Community of Hope”, gdzie poza gitarą pojawiają się dęciaki, ale nie brakuje też „brudnego”, agresywnego klimatu, obecnego w „The Ministry of Defence” z niemal marszową perkusją, gitarą oraz organami budzącymi niepokój, potęgowany w połowie przez psychodeliczny saksofon. Z kolei „A LIne in the Sand” ma w sobie coś z klimatu Nicka Cave’a, chociaż jest bardziej skoczne, a „Chain of Keys” wraca do marszowo-niepokojącego klimatu z „Ministry of Defence” oraz niemal chóralnego zaśpiewu w refrenie.

Dalej jest równie różnorodnie jak na początku drogi – mruczando na początku przechodzące do minimalistycznej, wręcz szamańskiej perkusji oraz brudzonej gitary niemal od Roberta Planta („River Anacostia”), wręcz hipisowskie granie gitary („Near the Memorials to Vietnam and Lincoln”) ze skocznym refrenem jakiego nie powstydziłby się Bruce Springsteen (tylko hałasujące dęciaki z elektroniką tworzą nieprzyjemną aurę), wyciszone instrumenty z szepczącymi wokalami w „The Orange Monkey”, nie wspominając o agresywniejszym, niemal punkowym „Medicinals” (tylko zamiast gitary jest saksofon) czy bluesowe „The Ministry of Social Affairs” z mocnym wejściem saksofonu pod koniec.

Chociaż rozrzut brzmieniowy jest tutaj strasznie duży, Harvey udaje się zachować spójność, zarówno siła brzmienia, ważkimi tekstami, pełnymi gorzkich obserwacji oraz swoim głosem – po części delikatnym, wręcz spokojnym, ale i pełnym emocji, chociaż nie krzyczącym. To wszystko składa się na kompletny, interesujący materiał, który zostanie w pamięci na długo.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Nick Cave & the Bad Seeds – Murder Ballads

Jest rok 1996. Od poprzedniej płyty Cave’a i jego zespołu minęły dwa lata, czyli zazwyczaj tyle, ile minąć powinno. Jednak chyba nikt się nie spodziewał, że ten album przyniesie artyście i jego kapeli popularność i sławę, a także obecność w radiowych stacjach. Wszystko za sprawą jednego utworu. Ale po kolei.

Za „Murder Ballads” odpowiada poza zespołem Victor Van Vugt – producent znany ze współpracy z PJ Harvey czy Beth Ordon. Album zawiera 10 piosenek, które zgodnie z tytułem są balladami z morderstwem w tle, a część z nich istniała od czasów średniowiecznych. Stylistycznie nic się specjalnie nie zmieniło, nadal jest minimalistycznie i oszczędnie, a jednocześnie klimatycznie oraz mrocznie. Ale co chyba najciekawsze, wszystkie utwory są znakomite. Ale po kolei.

Zmian w składzie nie było, zaś instrumentarium jest takie jak zawsze, jednak tutaj tworzy to naprawdę wyjątkowy klimat, co chyba jest też spowodowane zmniejszeniem eksperymentowania i postawienia na bardziej piosenkowy charakter utworów. A to skręcamy w stronę bluesa („Crow Jane”), reggae (najdłuższy prawie 14-minutowy „O’Malley’s Bar”), country („Stagger Lee”), a nawet elementów psychodelii (początek „The Curse of Millhaven” z wrzaskami i przesterowaną gitarą, który potem zmienia się w skoczną i wesołą melodię, która mocno kontrastuje z treścią). Najbardziej wybijają się tu fortepian i klawisze oraz perkusja (mroczny rytm w „Song of Joy” czy marszowe uderzenia w „Lovely Creatures”), choć swoje robią też smyczki (nieśmiertelne „Where the Wild Roses Grow”) oraz gitara elektryczna, choć tutaj robi za tło („Stagger Lee”, „Lovely Creatures”). Każdy z utworów poraża, przeraża, a do spółki z mrocznymi tekstami pełnymi obrazów okrucieństwa i zbrodni (a także czarnego humoru) tworzy prawdziwy koktajl Mołotowa.

W dodatku Cave bardziej recytuje niż śpiewa, ale robi to w taki sposób, że trudno się nie przerazić. Oprócz tego zaprosił jeszcze PJ Harvey („Henry Lee”) oraz Kylie Minogue („Where the Wild Roses Grow”), które sprawdziły się wybornie. Zaś ostatni utwór poza nimi śpiewają, m.in. członkowie zespołu – perkusista Thomas Wydler i gitarzysta Blixa Bargeld.

Dzięki tym morderczym balladom, Cave wypłynął do szerszego grona odbiorców, odniósł prawdopodobnie największy kasowy sukces i zrealizował swoje największe dzieło. Epokowy album, który powinien mieć każdy interesujący się muzyką w ogóle.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski