Pink Martini – Je dis uoi!

Pink_Martini_-_Je_dis_oui%21

Jedna z najsłynniejszych orkiestr muzyki rozrywkowej, grająca nieśmiertelne standardy muzyki światowej powraca. Cudnie śpiewająca China Forbes oraz mózg grupy, pianista Thomas Lauderdale po dwóch latach (i albumie nagranym z The von Trapps) daje kolejnego pozytywnego kopa.

„Je dis oui!” może sugerować, że tym razem spędzimy czas we Francji. Potęgowane jest to wrażenie przez otwierający całość zwiewne „Joli garcon” – zaczynające się delikatnym popisem fortepianu i smyczków, by potem wystrzelić sambą, gdzie dęciaki mają szansę się wykazać. Jednak język francuski nie jest jedynym, który będzie nam towarzyszył w tej eskapadzie, bo jest też angielski i portugalski. Równie lekkie i wręcz taneczne jest „The Butterfly Song”, gdzie wybija się chórek w tle oraz delikatna gra dęciaków. Odrobinę większy rozmach połączony z orientalnym klimatem (perkusja, smyczki, flety) czuć w bajkowym „Kaj Kolah Khan”. Nawet gitara elektryczna brzmi cudownie. I następuje po tym krótkie spowolnienie w sentymentalnym „Ov Sirun Sirun”, tym razem śpiewanym przez… mężczyzn. Bardziej melancholijna jest „Love for Sale”, gdzie dominuje fortepian z oszczędną perkusją. Jedynie końcówka ma większy rozmach, gdy odzywa się trąbka oraz smyczki.

Zmienia się całkowicie klimat, gdy słyszymy „Solidao” zaczynający się rzewnymi smyczkami i trąbkami, by zakręcić w bardziej południowoamerykańskie rytmy. Chociaż ta mandolina i chórek w tle zaskakuje. I kolejna wolta, tym razem w Orient w „Al Bint Al Shalabiya” – chórek, delikatna gitara, flety, nawet akordeon pasuje tutaj idealnie, a także w prześlicznie zaaranżowanym „Askim Baradi”. Odzywa się też klasyczny fortepian w rozmarzonym „Finnisma Di”. I tak mógłbym wymieniać, ale nie byłbym stanie opisać tej palety dźwiękowych barw. Zwłaszcza, że muzyków wspomagają tacy goście jak Rufus Wainwright (czarujący „Blue Moon”) czy Timothy Nishimoto (barwna „Pata Pata”).

„Je dis oui!” potwierdza klasę oraz elegancję zespołu Pink Martini. Mozna wykorzystać ten album jako przewodnik po świecie muzyki światowej i nie ma szansy na znużenie.

8/10

Radosław Ostrowski

Kayah – Gdy pada śnieg

gdy-pada-snieg-b-iext46304123

Czuć, że się zbliżają święta, bo jest nasyp płyt z kolędami, pastorałkami. Ponieważ każdy już ma i nie wypada być gorszym, swój album okołoświąteczny postanowiła wydać i nagrać Kayah – jedna z najbardziej wyrazistych wokalistek polskiej sceny muzycznej. Wsparta przez Jana Smoczyńskiego, sięgnęła po klasykę, ale postanowiła zrobić ją po swojemu.

Jeśli chodzi o piosenki, to nie ma żadnych niespodzianek, ale bardzo zaskakuje aranżacja i wykorzystanie orkiestry symfonicznej, nadając rozmachu (chór też musi być). I ten rozmach dodaje blasku, jak w przypadku „Cichej nocy”, gdzie poza lekkimi smyczkami przewija się trąbka, harfa oraz orientalna perkusja (na koniec). Bardziej jazzowe „W żłobie leży” z latającym fortepianem, okraszony orientalnym instrumentarium w tle może wywołać szok, ale jest to naprawdę oryginalne podejście. Stonowane jest pianistyczne „Wśród nocnej ciszy”, jednak obecność gitary akustycznej pomaga przy tworzeniu intymnej atmosfery oraz „Jezus Malusieńki”. To jednak zmyłka, by przyspieszyć niczym Pendolino w „Przybieżeli do Betlejem” (końcówka niemal gospelowa).

Żeby jednak nie było, iż jest to tylko odświeżanie kotletów, dostajemy kilka nowych piosenek. Taka jest piosenka tytułowa – bardzo delikatna niczym śnieżny puch, gdzie wybija się żwawa perkusja oraz cymbałki. No i ten chórek dziecięcy śpiewający „Wśród nocnej ciszy” – bezcenne. Drugim zaskoczeniem jest wybrany na singla „Pusty talerzyk” – melancholijna pieśń o tym, żeby samemu świąt nie spędzać (trąbka dodaje smaczku). Przynajmniej tak to odbieram. Także „Nie było miejsca dla ciebie” jest kompletną nowością. A jako bonus dostajemy jeszcze nieśmiertelne „Ding Dong”, czyli klasyka amerykańska, ale z polskim tłumaczeniem. Zgrabnie wykonana.

Kayah czaruje swoim głosem, chociaż w paru miejscach bywało zbyt ekspresyjnie (końcówka „Cichej nocy”) i może to doprowadzić nawet zatwardziałych fanów do bólu uszu. Jazzowo-symfoniczny entourage to strzał w dziesiątkę, przez co nie ma efektu znużenia, irytacji. Smaczne danie, ale czy za rok będę do tego wracał? Czas pokaże.

7/10

Radosław Ostrowski

Phil Collins – The Essential Going Back (deluxe edition)

Phil_Collins_Essential_Going_Back_Cover

Rok 2011 był dla Phila Collinsa okresem, w którym coraz bardziej pogarszał się stan jego zdrowia. Częściowy paraliż rąk, utrata słuchu – wydawałoby się, że to jest najgorszy okres na wydanie płyty. Zwłaszcza, ze minęło 9 lat i poprzednik poniósł komercyjną (i artystyczną) porażkę. Nie złamało to jednak artysty, który postanowił się cofnąć do czasów swojej młodości oraz nagrać ulubione utwory z tego okresu. Tak narodziło się „Going Back” – album hołd dla brzmienia soulowego spod znaku Motown.

Obecna, zremasterowana wersja tej płyty zawiera 14 (zamiast 16 i 25 z wersji deluxe) i zmniejszenie ilości piosenek działa tutaj zdecydowanie na plus. Zaczyna się stylowym i wyciszonym utworze tytułowym, gdzie są wszystkie znaki rozpoznawcze dawnego soulu – elegancka perkusja, stonowane klawisze, chórek i smyczki. Nie zapomniano jednak o najważniejszym elemencie tej muzyki – dęciakach, które przewijają się niemal non stop. I nie ważne czy to w melancholijny „Girl (Why You Wanna Make Me Blue)”, szybkim „(Love Is Like a) Heathwave” lub nie przesłodzone „Loving You Is Sweeter Than Ever”. Collins pozwala sobie na sporo wyciszenia, stawiając na nastrój jak w lirycznym „Some of Your Lovin'” (fortepian ze smyczkami pięknie gra), ale nie rezygnuje z czadu (skoczne „Going to a Go-Go”) czy funku („Papa Was a Rolling Stone” niemal żywcem wzięty z przełomu lat 60. i 70.). Collins tutaj czuje się jak ryba w wodzie, ze swoim głosem płynie między utworami, czując pasję oraz serce w tym przedsięwzięciu.

Nie inaczej jest na dodatkowym albumie, który jest zapisem koncertu Collinsa. Plusem tego dodatku jest fakt, że znajdują się utwory nieobecne w wersji studyjnej jak „My Girl” czy „Dancing in the Street”. Sam Collins wręcz celebruje tą muzykę i jest po prostu w znakomitej formie, tak jako jak wspierający go zespół. Chociażby dla tego drugiego albumu, warto sięgnąć po zremasterowany „Going Back” (nazwany tutaj „The Essential Going Back”). Kompletny czad.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Phil Collins – Testify (deluxe edition)

Testify

Jest rok 2002. Phil Collins przed wydaniem tej płyty powrócił z szaloną energią w „Dance Into the Light” i napisał piosenki do disneyowego „Tarzana”, ale już odszedł z macierzystej formacji Genesis. Po siedmiu latach muzyk wydał kolejny solowy album, tym razem wspierany przez producenta Roba Cavallo (współpraca m.in. z Green Day, Dave Matthews Band czy Linkin Park). Efektem był najgorzej sprzedający się album w dorobku angielskiego wokalisty. Czy po latach zasłużył na reputację wpadki?

Początek jest dość obiecujący. „Wake Up Call” ma to, z czego Collins był znany (płynąca elektronika, chwytliwy bas i oszczędna perkusja), a urozmaiceniem jest nie tylko nakładający się wokal Phila, lecz także dźwięk budzika. Dalej jest bardziej stonowanie, muzyka jest wyciszona, delikatna i bardzo łagodna – nawet jak na Collinsa. Ale nawet w takim „Come with Me” dochodzi do nasilenia dźwięków z każdą sekundą oraz ładnej melodii na gitarze czy w tytułowym utworze, gdzie pojawia się „orientalna” elektronika, zadziorniejszy riff pod koniec, a także chórek. Jednak zgrzyty zaczynają się w „Don’t Get Me Started”, gdzie niby jest czad i kopniak energetyczny (gitara płynie milutko, nakładające się głosy Collinsa), a odrobina spokoju nie drażni. Problem w tym, że czegoś tutaj brakuje i miałem poczucie przekombinowania.

Te spokojniejsze utwory sprawiają wrażenie tworzonych na jedno kopyto i jeśli pojawiają się ubarwienia (trąbka w „Swing Low”, klawisze w niemal transowym „It’s Not Too Late”), to one nie są w stanie przebić przez tą monotonię. Wyjątkiem od tej połowy płyty jest singlowy „Can’t Stop Loving You”, gdzie czuć starego ducha Collinsa. To jednak za mało, by mówić o „Testify” jako o czymś więcej niż tylko niezłej płycie.

Za to wersja deluxe wzbogaca to wydawnictwo, wznosząc je na wyższy pułap. Dostajemy tutaj utwory ze strony B i to aż cztery, wersje koncertowe i dema. „High Flying Angel” to kolejny stonowany i wyciszony Phil, podobnie jak niemal akustyczny „Crystal Clear”. Żywiej się robi przy „Hey Now Sunshine” (mandolina w tle pięknie czaruje) oraz rockowej „TV Story”. Koncertowe fragmenty (aż cztery) pokazują jak silnym scenicznym zwierzęciem jest Collins. Na początek dostajemy „True Colors”, które czaruje oparciem się tylko li wyłącznie na wokalach oraz bardzo oszczędnej aranżacji. Dalej już słyszymy (udane wersje) „Come with Me”, „It’s Not Too Late” oraz „Can’t Stop Loving You”. Nawet dwa dema brzmią dobrze.

„Testify” to poważna wpadka w dorobku Collinsa, który po prostu wypalił się i stracił swój dawny blask. Na całe szczęście to był jedyny wypadek przy pracy, a wersja deluxe dodaje odrobiny klimatu.

7/10

Radosław Ostrowski

Sting – 57th & 9th (deluxe edition)

57th%269thAlbumCover

Wraca Grzegorz Lato. I nie, nie chodzi mi o tego piłkarza oraz ex-prezesa PZPN, tylko o Gordona Matthew Summera znanego w muzycznym półświatku jako Sting. Ostatnie płyty bardziej skręcały w nieoczywiste kierunki (muzyka dawna, kolędy, symfoniczna, musical), że właściwie zwątpiono w talent i umiejętności kompozytorskie Anglika. „57th & 9th” to powrót (po 13 latach!!!) do pop-rockowego grania. Wrócili sprawdzeni muzycy (gitarzysta Dominic Miller, bębniarz Vinnie Colaiuta oraz klawiszowiec Martin Kierszenbaum, pełniący rolę producenta) i wydaje się, że powinno być dobrze.

Już wybrany na singla opener „I Can’t Stop Thinking About You” zapowiada zwyżkę formy oraz powrót do przebojowego, chwytliwego grania. Nieźle brzmi gitara, sekcja rytmiczna robi swoje, chórek w refrenie fajnie dopełniają obrazu. Bardziej epicki wydaje się „50,000” z mocnym wstępem gitarowym, bardziej wyciszonymi zwrotkami (bas ma wiele do powiedzenia), z kolei „Down, Down, Down” przypomina dawne czasy The Police.

Wyciszenie oraz spokój serwuje „One Fine Day” (ślicznie wpleciony fortepian do całości), a także „Pretty Young Soldier” z przyjemną perkusją, a także sprytnie wplecionymi klawiszami oraz delikatną niczym wiatr gitarą. I kiedy wydaje się, że będzie spokój do samego końca, strzela jak rakieta „Petrol Head” z brudniejszą gitarą wspartą, a także mocniejszymi uderzeniami perkusji. Pod koniec robi się spokojniej, ale nie trwa to zbyt długo. Zaskakuje akustyczna wręcz „Heading South on the Great North” oraz niezła ballada „If Yu Can’t Love Me”. Z kolei „Inshallah” to powrót do eksperymentów Stinga z orientalnym brzmieniem i moim zdaniem, wyszedł z tego obronną ręką, by w finale uderzyć akustycznym „The Empty Chair”.

Sting sięga garściami do wszystkiego, co robił do tej pory i wychodzi z tego naprawdę przyzwoity miks. Wolniejsze kompozycje mogą się wydawać tylko zapchajdziurami, ale sam wokal Stinga – mocno podniszczony, czasami zmęczony, ale też niepozbawiony ognia („Petrol Head”) robi robotę. Fani mogą sięgnąć po wersje deluxe zawierającą trzy dodatki: koncertową wersję „I Can’t Stop Thinking About You” (klawisze mocniej obecne), pochodząca z sesji w Berlinie wersja „Inshallah” oraz nagrane z triem The Last Bandoleros „Next to You”. Milutko. Innymi słowy jest bardzo przyzwoicie, troszkę w starym, pop-rockowym stylu.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Katie Melua – In Winter

in winter

Zima się powoli zbliża. Przynajmniej dotarła już do sklepów, gdzie zaczęły pojawiać się albumy ze świątecznymi lub zimowymi piosenkami. Do tego szerokiego grona wykonawców pieśni jednego sezonu dołączyła mieszkająca w Wielkiej Brytanii gruzińska dziewczyna z gitarą – Katie Melua. Żeby jednak nie była taka sama, wspiera ją gruziński kobiecy chór Gogi. I tak powstało „In Winter”.

Zaczyna się intymnym, wręcz kameralnym „The Little Swallow” śpiewanym a capella… po ukraińsku (podobnie jest w „Cradle Song”). Szkoda, że taki krótki. Nie mogło zabraknąć obowiązkowego „River” od Joni Mitchell, gdzie już pojawia się gitara akustyczna, ale też jest wiele własnych kompozycji, jak pilotujące wydawnictwo „Dreams on Fire” czy „Perfect World”, w którym odzywa się także fortepian. Melua trzyma się swojego minimalistycznego stylu, próbując czarować swoim głosem oraz klimatem, zaś sam chór jest zepchnięty do roli spokojnego, wręcz bezpiecznego tła. Potrafi zaskoczyć lekkością jak w żwawym (w porównaniu z resztą) „A Time to Buy” czy gwizdanym „Plane Song”.

Dla mnie najmocniejsze wrażenie zrobiło „If You Are so Beautiful”, gdzie chór potęguje aurę niesamowitości, ale też i spokoju. Może i troszkę ten album wyszedł za wcześnie, jednak nie jest problemem włączenie go w grudniu, gdy śnieg już maksymalnie przysypie. Wtedy klimat jeszcze bardziej będzie się czuło. 

7/10

Radosław Ostrowski

 

Leonard Cohen – You Want It Darker

Leonard_Cohen_You_Want_It_Darker

Są tacy twórcy, którzy mimo zaawansowanego wieku nadal tworzą, śpiewają i spełniają się artystycznie. Kimś takim jest 82-letni Leonard Cohen. Ostatnie lata twórczości tego Kanadyjczyka to powrót do czasów świetności i konsekwentnie spójny świat („Old Ideas”, „Popular Problems”). Teraz wsparty przez swojego syna Adama (współproducent i współautor) realizuje kolejne swoje dzieło.

„You Want It Darker” to mroczniejsze oblicze mistrza Cohena, zachowujące minimalistyczny to znany z poprzednich albumów. Zapowiada to już tytułowy utwór, gdzie w tle mamy chór wsparty przez organy oraz stonowaną sekcję rytmiczną. W „Treaty” na pierwszym planie jest wolny fortepian oraz delikatnie przewijające się smyczki – typowy Cohen ostatnich lat i zawsze poruszający. Odrobinę żywszy jest „On the Level” w bardziej popowym entourage’u – jest żeński chórek w refrenie, mocniej zaakcentowana perkusja oraz gitara z organami w refrenie. I jak przyjemnie to buja, co jest naprawdę ciekawe. Wyciszenie daje odrobinę folkowy „Leaving the Table” z gitarą skręcającą ku country. Koi za to „If I Didn’t Have Your Love”, gdzie znów swoje robią organy oraz gitara, a także bardzo spokojny głos samego Leonarda.

„Travelling Light” to kolejny typowy numer Cohena ze skrzypcami (prześlicznymi) oraz mandoliną w tle, czyli folk pełną gębą. Przełamaniem jest żeński chórek na początku oraz oszczędna elektronika w tle. Brzmi to niczym pieśń żałobna, ale chwyta za serducho. Inaczej jest w „It Seemed the Better Way”, chociaż nie do końca. Wraca chór znany z początku płyty i aranżacja podobna jak w tytułowym utworze, ale pojawia się smyczek (między zwrotkami), dodając odrobinę jasności i melancholii. Na sam koniec Cohen serwuje dwie piękne perełki – „Steer Your Way”, gdzie znowu słyszymy skrzypce (najlepsze w tym albumie) oraz powtórzone „Treaty” w wersji instrumentalnej.

Cohen nadal czaruje swoim bardzo niskim, ale i głębokim głosem opowiada intymne opowieści o miłości (takiej bardziej dojrzałej, po wielu przejściach), samotności, mroku. Pełne refleksji i wrażliwości, jakiej nie mogliby się powstydzić młodsi koledzy po fachu. Z wiekiem jest coraz ciekawszy i interesujący, przez co warty przesłuchania i odsłuchania.

8/10

Radosław Ostrowski

Lucy Woodward – Til They Bang On The Door

005557658_500

Ta urodzona w Londynie amerykańska wokalistka, kompozytorka i autorka tekstów zgrabnie balansuje w brzmieniach między popem a r’n’b. Teraz wraca do tego pierwszego, zahaczając o jazz w swoim nowym, czwartym albumie.

Zaczyna się od monotonnie grających, pojedynczych dźwięków trąbek w „Ladykiller”, który po minucie nabiera rumieńców, co jest zasługą zadziorniejszej gitary elektrycznej oraz sekcji rytmicznej, dającej do pieca. Singlowy „Kiss Me Mister Histrionics” pachnie popem lat 80., co czuć w uderzeniach perkusji, funkowemu basowi oraz elektronice. Buja to przyjemnie, a męskie wokale w tle przypominają troszkę Prince’a. Bliżej naszych czasów jest minimalistyczny „Be My Husband” (cover Niny Simone) z gościnnym udziałem Everetta Bradleya oraz sporadycznymi wejściami Hammoda. To jednak jedyny taki wyskok, bo reszta tak pachnie starym stylem, że zanurzenie się w nim jest nieuniknione.

„I Don’t Know” to skok w lata 70., gdzie mamy tutaj bujającą gitarkę, skoczny fortepian i niemal gospelowy chór. Bardziej mroczne (przynajmniej na początku) jest „Too Hot To Last”, gdzie same dęciaki budzą niepokój, a co dopiero dołączone klawisze oraz perkusja (poprzedzone to krótkim „Interlude: Hush”), by uspokoić się walcem „Never Enough” zagrane na gitarach, by w połowie skręcić w bardziej oniryczne klimaty (dziwaczne smyki, trąbki i akordeon), a następnie podkręcić tempo rytmicznym „Live Live Live” pachnącym żywszym wcieleniem r’n’b (perkusja niczym bit hip-hopowy) oraz bardziej horrorowym środkiem – ten klawesyn, kotły i chór!!!. Wszystko się wycisza w nastrojowym „Free Spirit” rozegranym tylko na głos Lucy oraz fortepian.

I na sam koniec dostajemy dwa najlepsze numery – „If This Was a Movie” ma w sobie odrobinę mroku, dzięki Hammondom oraz pulsującym klawiszom, ale gdy wchodzi gitara robi się naprawdę ciekawie. Kompletnym zaskoczeniem jest finałowy „The World We Knew (Over and Over)” z kwartetem smyczkowym na przodzie. W wersji deluxe są jeszcze umieszczone dwa utwory w wersji koncertowej nagrane z zespołem Snarky Puppy, z którym Woodward współpracuje od lat i dorównują temu, co słyszymy na płycie.

Jeśli czujecie potrzebę rozgrzania się po chłodnym i zimnym dniu, to „Til They Bang On The Door” jest odpowiednim towarzystwem na te chwile. Dynamiczny, czarujący i przebojowy ze świetnym wokalem Lucy, potrafiącą być odpowiednio zmysłową, ale i refleksyjną. Prawdziwe czary, nie?

8/10

Phil Collins – Dance Into the Light (deluxe edition)

dance into the light

Jest rok 1996 i rozpadł się zespół Genesis, ale Phil Collins nadal działa. Po dość chłodnym przyjęciu „Both Sides” wujek Phil postanowił wrócić do tego, co umiał najlepiej – popowego sznytu okraszonego czarnymi dźwiękami. I tak powstał album „Dance Into the Light”, zrealizowany według sprawdzonej formuły.

Już tytułowy utwór, pełen dęciaków, żwawej perkusji oraz płynącego basu daje nam pojęcie z czym mamy do czynienia. I jeszcze przewijające się w tle klawisze oraz chórki. Podobnie jest w akustycznym „That’s What You Said”, ale wiele się zmienia w „Lorenzo”. Orientalnie brzmiące flety, afrykańska perkusja – czegoś takiego nie powstydziłby się Paul Simon. Wolniejsze tempo utrzymuje „Just Another Story” z ponurym basem oraz melancholijnymi dęciakami (na końcu jedynie trąbka szaleje) jakby to Peter Gabriel stał za tym. To jednak jedyne smutne momenty na tym żywiołowym albumie. „Wear My Hat” z pędzącą na złamanie karku perkusją (znowu Paul Simon się kłania), ciepły, gitarowy „It’s In Your Eyes”, oparty na perkusjonaliach oraz klawiszach „Oughta Know By Me”, szybka gitara jazzująca w skocznym „Take Me Down”, wracający do etniki „River So Wild” z dziką gitarą w finale czy zgrabnie wplecione dudy w „The Times They’ Are A-Changin'”. Dzieje się wiele i poniżej wysokiego pułapu nie schodzi.

I tak jak przy poprzednich zremasterowanych wydawnictwach Phila, tak i tutaj jest dodatkowa płyta. I tak jak poprzednio są utwory w wersji live, demo oraz niepublikowane wcześniej utwory. Różnice w wersjach koncertowych są niewielkie, ale pokazują jakim zwierzęciem scenicznym był Collins w czasach swojej świetności, gdyż słucha się tego rewelacyjnie. Posłuchajcie koniecznie „River So Wild” czy „Wear My Hat”, by się o tym przekonać. Demówki są dwie i obydwie wypadają całkiem nieźle („Lorenzo” i „That’s What You Said”). A sam koniec trzy ekstra numery i trzeba przyznać, ze nie odbiegają poziomem od reszty. „Another Time” wydaje się być bardziej wyciszony od reszty, z funkową gitarą oraz popisami pianistycznymi w środku. Podobnie nastrojowy jest „It’s Over”, gdzie znowu przewodzi całości fortepian – obydwa te utwory mogłyby się znaleźć na „Both Sides”. Klimatem do tego wydawnictwa zbliża się przebojowe „I Don’t Want To Go” z klaskaną perkusją.

Po latach jedno można powiedzieć bez cienia wątpliwości – „Dance Into the Light” to kawał solidnego brzmienia made by Phil Collins. Nie jest ono może aż tak spójne klimatem jak „Both Sides” czy aż tak przebojowe jak poprzednie płyty, niemniej trudno się do czegokolwiek przyczepić. Dobry album z fajnymi dodatkami oraz zremasterowanym dźwiękiem.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Rachel Platten – Wildfire

Rachel_Platten_-_Wildfire_%28Official_Album_Cover%29

Teraz to będzie lekkie pomieszanie z poplątaniem, ale po kolei. Pewnie wielu z nas (mnie także) nic nie mówi nazwisko Rachel Platten, które wypłynęło w zeszłym roku dzięki temu wydawnictwu. Ale prawda jest taka, ze nagrywała piosenki już w 2003 roku, dla niezależnej wytwórni, choć sama określiła to dzieło jako zbiór demówek. Podobnie było z następnym albumem „Be Here” z 2011 roku. Jednak dopiero tegoroczny „Wildfire”, wydany przez Columbia Records, uznawane jest za oficjalny debiut. Jeśli to brzmi skomplikowanie, to macie racje. Sama wokalistka oraz songwriterka nie robi sobie z tego zamieszania nic, wsparta tutaj przez producenta Bena Singera, idąc w stronę popu zmieszanego z soulem.

I rzeczywiście jest to ciekawa mieszanka, niepozbawiona mainstreamowego sznytu, który jest obecny od otwierającego całość „Stand by You”. Perkusjonalia, delikatne elektroniczne tło, przygrywający fortepian, wysamplowane dęciaki („Hey Hey Hallelujah” z letnią perkusją) czy różnego rodzaju cykacze. Jak strasznie mnie to ostatnie wkurza. I nawet jeśli pojawiają się ciekawe dźwięki (harfa w „Beaten Me Up”), to nie są zbyt mocno wyraziste, tonąc w zalewie plastiku. Nie brakuje jednak nośnych numerów jak singlowy „Fight Song”, który może się podobać czy pianistyczno-smyczkowy „Better Place”. Jeszcze wyróżnia się odrobinę westernowy „Lone Ranger” (chociaż ta perkusja i to „na na na” w refrenie wkurza), ale cała reszta to współczesny pop w najgorszym znaczeniu tego słowa, który można słuchać w różnych stacjach radiowych (nie podam nazw, gdyż każdy wie, o co chodzi), czyli taśmowa robota, nie wyróżniająca się z tłumu.

Sam wokal Rachel jest naprawdę niezły, ale nie wybija się z reszty innych, aspirujących artystek walczących o serca i dusze młodych, pryszczatych dzieciaków. Innymi słowy, „Wildfire” to nie jest materiał skierowany dla mnie. Cóż zrobić, technicznie trudno się do czegoś przyczepić, widać rękę profesjonalistów, ale brakuje jakiegoś ognia, ikry, zaryzykowania i mierzenia wyżej. Może następnym razem będzie lepiej?

5/10

Radosław Ostrowski