Michał Bajor – Moja miłość

michal-bajor

Tego wokalisty z charakterystycznym, „kozim” głosem przedstawiać nie trzeba – któż nie słyszał takich utworów jak „Ogrzej mnie” czy „Nie chcę więcej”. Ostatnio Michał Bajor skupia się raczej na graniu coverów, aczkolwiek jego poprzednia płyta („Moje podróże”) zawierała całkowicie autorski materiał. Tym razem artysta zmierzył się z polskimi piosenkami o miłości z lat 60. i 70.

I muszę przyznać, że podołał zadaniu. Od strony producenckiej wsparł go pianista oraz kompozytor Wojciech Borkowski. Aranżacje są z jednej strony bogate w detale, bardzo liryczne (smyczki, fortepian) i można odnieść wrażenie powrotu do przeszłości („Lubię wracać tam gdzie byłem”), ale nie trzymają się zbyt mocno pierwowzorów. I parę razy wchodzimy w okolice jazzu (dęciaki w „Prześlicznej wiolonczelistce” czy „Przedostatni walc”), co też jest pewnym urozmaiceniem, podobnie jak aranżowanie w kierunku tanga („Wszystko przeminie, wszystko przepadnie”). Faktem jest też dobry wybór piosenek, która dla młodszego grona odbiorców mogą być kompletnie nieznane (chociaż „Odkryjemy miłość nieznaną” czy „Och życie, kocham cię nad życie” powinny być kojarzone, ale głowy nie daję), ale nie są to płytkie i miałkie opowiastki o miłości. Nie mogą być takie, skoro teksty są napisane m.in. przez Wojciecha Młynarskiego. Bywa i refleksyjnie (minimalistyczne „Trzy miłości”), ale też i z dowcipem („Daj Des”, „Bynajmniej”), za co trzeba pochwalić.

Żeby nie było to są dwa premierowe utwory i to w dodatku duety zrealizowane przez Wojciecha Młynarskiego (tekst) oraz Włodzimierza Korcza (muzyka). „Miłość jest tylko jedna” z Alicją Majewską oraz „Ja kocham, ty kochasz”, gdzie partneruje Ania Wyszkoni brzmią niby staroświecko, ale to nie jest wada. Sam gospodarz radzi sobie dobrze, śpiewa czysto i wyraźnie, nie sprawiając bólu uszu.

„Moja miłość” to zestaw piosenek, będących evergreenami polskiej muzyki dotyczącej tematyki miłosnej. I za przypomnienie tego trzeba pochwalić twórców. Może i nie zawsze te covery dorównują oryginałom, ale słucha się ich przyjemnie.

7/10

Radosław Ostrowski

Maria Mena – Growing Pains

growing pains

Maria Mena to jedna z sympatyczniejszych wokalistek współczesnej muzyki pop, która nie wywołuje we mnie irytacji, nie sięga po plastikowe brzmienia, a jej uroczy głos czaruje od pierwszego do ostatniego utworu. Tak było trzy lata temu z „Weapon in Mind”, ale czy z nowym wydawnictwem będzie podobnie?

Otwierający album „Good God” wywołał we mnie konsternację, skręcając w stronę r’n’b z cykaczami, perkusją oraz chórkami w refrenie. Brzmi to całkiem nieźle, ale nie tego oczekiwałem. Lepsze było „The Baby” z delikatną gitarą w tle, by z każdą sekundą przyspieszyć (perkusja). „Leaving You” już wraca do stylistyki r’n’b, gdzie dominują strzelające elektroniką perkusjonalia. I kiedy już traciłem nadzieję, pojawił się singlowy „I Don’t Wanna See You with Her” ze świetnym fortepianem oraz będącymi w tle pasażami elektronicznymi. Równie się wybija przyzwoity „Good or Bad” z płynącymi smyczkami w tle czy stonowany „Not Sober” z wiolonczelą na pierwszym planie. I jest tutaj taka sinusoida między perkusją brzmiącą niczym e współczesnych „czarnych” brzmień z fortepianem oraz smyczkami.

Niby nic nowego, ale brzmi to całkiem przyzwoicie. Do tego bardzo delikatny oraz czarujący wokal Meny, potrafiący obronić każdy utwór, a już końcówka jest rewelacyjna. I brzmi troszkę tak jesiennie (zwłaszcza utwór tytułowy), a płytę zalecam do słuchania na dzisiejszą porę roku.

6,5/10

Radosław Ostrowski

 

Ladyhawke – Wild Things

Ladyhawke_-_Wild_Things

Nowa Zelandia większości z nas kojarzy się z ojczyzną hobbistów, niskim zaludnieniem oraz czystym powietrzem. Ale też przebijają się stamtąd muzycy tacy jak Kimbra czy Philippa Brown bardziej znana jako Ladyhawke. Zaczęła najpierw w zespole rockowym Two Lane Blacktop oraz Teenager, by od 2009 roku działać solowo. Do tej pory wydała dwie płyty odmienne stylistycznie. Po skrętach w indie rocka oraz elektroniczny pop, przyszła pora na pop.

„Wild Things” zostało wyprodukowane przez Tommy’ego Englisha współpracującego m.in. z Makuą Rothmanem, 5 Seconds of Summer czy Borns. Więc byłem bardzo spectyczny do całości, aczkolwiek początek był obiecujący. „A Love Song” pachnie elektroniką, pełną pulsujących dźwięków próbujących naśladować dokonania z lat 90. Podobnie szalej perkusyjno-pianistyczny „The River” z metaliczną gitarą w tle. Kompozycje niezłe, chwytliwe, idealne na parkiet. Tytułowy utwór brzmi bardzo przestrzennie, odrobinę nowofalowo, a klaskana perkusja w odrobinę onirycznym „Let it Roll” (gitara w środku fajnie strzela) sprawia wielką frajdę. Innymi słowy, ma być to przyjemne popowe granie, pełne elektroniki (ale nie plastikowej) oraz syntezatorów (perkusja w „Sweet Fascination”).

Na szczęście, udało się uniknąć irytujących momentów, chociaż pewne elektroniczne dźwięki nie będą należały do przyjemnych (”pierdy” – z braku lepszego słowa w „Golden Girl”), to jednak sporadyczne fragmenty, nie psujące całości. Sama wokalistka ma niezły głos, tutaj zdominowany przez całą dźwiękową otoczkę, co akurat tutaj jest plusem. Piosenek jest tylko (albo aż) 11 i czas przy nich mija szybko. Jeśli potrzebujecie czegoś lekkiego na imprezkę i do zabawienia się, „Wild Things” spełni swoje zadanie w 100%. Zresztą po to powstał ten album.

7/10

Radosław Ostrowski

Sophie Ellis-Bextor – Familia

Sophie_Ellis-Bextor_-_Familia

Pewnie wielu tu obecnym to nazwisko nic nie mówi, ale na przełomie wieków była jedną z popularniejszych brytyjskich wokalistek popowych. Dwa lata temu zaskoczyła wszystkich idącym w stronę bardziej retro popu „Wanderlust”. „Familia”, zrealizowana znowu ze wsparciem producenta Eda Harcourta, wydaje się kontynuować tą drogę.

Nie do końca, gdyż otwierający całość „Wild Forever” to próba powrotu na dyskotekowe parkiety. Klaskana perkusja, bujająca elektronika oraz pojawiające się na chwilę klawisze fortepianu mogą doprowadzić do takiego wniosku. Ale w refrenie atakuje gitara elektryczna i mocniejsza perkusja. Tutaj już czuć brzmienia bliższe stylistyce muzyki alternatywnej, przyjemnie bujającej, bardziej tanecznej i przebojowej od poprzednika. Czuć wpływy disco (gitarowe i rozmarzone „Death of Love”), unosi też też duch Florence + The Machine (pianistyczny „Crystallise” z cudownymi smyczkami oraz gitarą) i czuć zabawę różnymi gatunkami z cudownie brzmiącym „Hush Little Voices” (i co z tego, że to country, ale jakie epickie – ta gitara i trąbki brzmią super). Aranżacje są zrobione bardzo pomysłowo, wiele zostaje wplecionych instrumentów (smyczki w prześlicznym „Here Comes The Rapture”), całość jest pełna barw i kolorów, przez co nie można się wynudzić (wokalizy, gitary, funk, disco, pop).

Najlepsze jednak dostajemy na sam koniec. Folkowy w duchu „Unrequited” czaruje melancholijną aurą, delikatną grą gitary oraz smyczkami. Kompletnie wybił mnie z rytmu „The Saddest Happiness”, gdzie do pulsujących klawiszy dodano delikatną gitarę elektryczną oraz smyczkami, a wszystko w duchu funku z lat 70. No i jeszcze „Don’t Shy Away” z oszczędną perkusją oraz elektroniką, zmieszaną z fortepianem, by pod koniec wystrzelić harmonijką ustną oraz wokalizami.

„Familia” mnie oczarowała różnorodnością, aranżacjami i stylem, a wokal Sophie ma tyle uroku, że można byłoby obdzielić nią kilka wokalistek. Interesujące, solidne popowe rzemiosło z kilkoma fajnymi sztuczkami.

7/10

Radosław Ostrowski

The Divine Comedy – Wonderland

Foreverland

Nazwa zespołu może kojarzyć się z „Boską komedią” Dantego, jednak w żadnym wypadku nie opiera się na tym klasyku literatury światowej. Kierowana od 1989 roku przez Neila Hannona ferajna Irlandczyków tworzy 15-osobowy (!!!) zespół, będący w zasadzie małą orkiestrą, grającą na takich instrumentach jak smyczki, trąbka, puzon, perkusja, podwójny bas. Na nowe wydawnictwo trzeba było czekać aż 6 lat, ale warto było.

Zaczyna się od szybkich smyczków grających walca, do których dołączają barwne perkusjonalia oraz fortepian („Napoleon Complex”). Wszystko to brzmi jakby powstało w latach 70., a parę piosenek (tytułowy utwór z chórem śpiewającym w tle) może wprawić w konsternację, z drugiej zachwycić wysmakowaną aranżacją jakiej dzisiaj nie ma zbyt często. Nie brakuje instrumentów niemal z innej epoki (klawesyn w singlowym „Catherine the Great”), a nawet te współczesne tworzą intrygującą mieszankę (zwiewny akordeon w lekkim „The Pact”), piosenki są odpowiednio skoczne i przystępne w odbiorze („Funny Peculiar” z gitarą i fortepianem grającym równolegle), a zespół nawet parę razy skręca w soft rocka (5-minutowe „To the Rescue” czy „How You Can Leave Me On My Own” z… osłem w tle). Taka mieszanka bardzo zaskakuje elegancją, stylem oraz lekkością formy, a to jest dla mnie największą niespodzianką.

W zasadzie trudno wyróżnić jakikolwiek utwór, bo całość ma równy poziom (poza w/w można dorzucić pokręcone „A Desperate Man”, okraszone orientalnymi dźwiękami), a wokal Hannona jest dość surowy i może odrzucić na początku. Jednak to jest jedyna poważniejsza wada tej czarującej i magicznej płyty.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Zaz – Sur la route (live 2015)

sur la route

Ta Francuzka od kilku lat zdobywa serca ludzi na całym świecie, nawet tych nieznających jej języka ojczystego. Do tej pory wydała trzy płyty studyjne oraz jedną koncertową. W zeszłym roku, po wydaniu płyty „Paris” ze szlagierami o tym mieście, Zaz ruszyła w trasę koncertową po całym świecie i wydając album będący zapisem tego wydarzenia.

Co znajdujemy na „Sur la route”? Od razu słychać, że jest to album live, bo udział publiczności jest mocno i wyraźnie odczuwalny. Słyszymy klaskanie, gwizdy oraz krzyki (a nawet wspólne śpiewanie), a mimo to dźwięk instrumentów jest czysty, przestrzenny. Rzuca się też w oczy troszkę inne aranżacja niż w wersjach płytowych, co zdecydowanie jest zaletą. „On ira” zaczyna się od poruszających wokaliz, a potem dołącza akordeon, gitara akustyczna, smyczki i perkusja. Skoczność zachowało „Le long de la route”, gdzie dołączyła harmonijka ustna, przez co czułem się troszkę jakbym słuchał przy ognisku. Do tego jeszcze te solówki trąbki, harmonijki oraz gitary od koniec – rewelacja. Podobnie jest w „Comme ci, comme ca”, które dostało wsparcie trąbek i przecudnej urody solówkę gitary pod koniec. Uwodzi też łagodnie jazzujące „Cette journee”, a „Eblouie par la nuit” zmieniło się w wyciszoną, liryczną balladę z organami w tle oraz reggae’ową gitarą czy wyciszone „Si”. „Si je perds” zaskakuje środkiem idącym w stronę mroku (przesterowana gitara, szybka gra fortepianu, mocne uderzenia perkusji).

Zaz potwierdza swoją klasę jako wokalistka – magnetyzuje swoją barwą głosu, improwizowanymi wokalizami, delikatnością zmieszaną z ekspresją. A na sam koniec dostajemy premierowy utwór – „Si jamais j’oublie”, który wywołał furorę na listach przebojów. Prosta (ale nie prostacka) piosenka na gitarę akustyczną, perkusję i klawisze czaruje swoimi dźwiękami oraz melancholijną aurą.

A jeśli wam będzie mało wrażeń, to do płyty CD jest dołączone koncertowe DVD, a im bardziej słucham, tym coraz bardziej podoba mi się dorobek Francuzki. I czekam na nową płytę, jakakolwiek ona będzie.

8/10

Radosław Ostrowski

Phil Collins – …But Seriously (deluxe edition)

but seriously

Jest rok 1989, a Phil Collins nie próżnuje zarówno solowo, jak i z zespołem Genesis. Właśnie w tym okresie transformacji Phil nagrał czwarty album, wyprodukowany wspólnie z Hugh Padhamem. Wiadomo, zwycięskiego składu się nie zmienia. Ale nie do końca można powiedzieć, że …”But Seriously” to powtórka z rozrywki.

To nadal przyjemne pop rockowe granie, zmieszane z elektroniką oraz jazzowo-soulowymi wstawkami. Mocne uderzenie dostajemy w „Hang is Long Enough”, gdzie trąbki szaleją w refrenie, odzywa się także funkująca gitara (na końcu taka mechaniczna niczym silnik auta). Nie zabrakło też minimalistycznych ballad, gdzie pierwsze skrzypce gra perkusja oraz klawisze. Tak działa „That’s Just Way It Is” (w tle brudzi gitara, a pod koniec wchodzą werble), gitarowe „Do You Remember?”, nieśmiertelne „Another Day in Paradise” czy „I Wish It Would Rain Now” (na gitarze tnie sam Eric Clapton). Ale gdy trzeba mocniej uderzy, zwłaszcza trąbeczki zaatakują jak w „Something Happened on The Way to Heaven” – przebojowe i dynamiczne jak to tylko możliwe, a pok koniec gitara szaleje i to mocno. Największym zaskoczeniem jest 8-minutowe „Colours” – na początku spokojne i odrobinę patetyczne (uderzenia perkusji), by w połowie zapachnieć najpierw Afryką i kompletnie zmienić nastrój oraz tempo, serwując gitarę z dęciakami.

Warto też wyróżnić saksofonowe „All of My Life”, instrumentalne „Saturday Night and Sunday Morning” oraz niepokojące (przynajmniej na początku) „Find a Way to My Heart”, zmieniające się w bardzo pogodne nagranie, wracające na koniec do tego mroku.

I tak jak poprzednio, wujek Phil potwierdza swoją formę wokalną oraz tekstową. Jeszcze mocniej to słychać na drugiej płycie z dodatkowymi kawałkami (głównie w wersjach koncertowych oraz demach). Na szczęście nie są one odtworzone w skali 1:1 (wersje live), ale dostajemy jeszcze dwa kawałki ze strony B. I to są ciekawe numery: „That’s How I Feel” jest szybki i dynamiczny, a pozornie spokojniejszy „You’ve Been In Love (That Little Bit Too Long)” ma ostrą w środku gitarę elektryczną.

Co mogę powiedzieć poza tym, że Collins w latach 80. naprawdę rządził z tym swoim pop-rockowym graniem? W zasadzie nic. Wujek Phil dobrze zrobił remasterując swoją dyskografię, bo wszystko brzmi tak jak powinno. Takich albumów już się nie robi.

8/10

Radosław Ostrowski

Alicja Janosz – Retronowa

alicja-janosz-retronowa-okladka-plyty

Pamiętacie taką blondwłosą dziewczynę, co wygrała pierwszą edycję „Idola”? Ja też o niej szybko zapomniałem, ale ona nie zapomniała o nas. Alicja Janosz – bo o niej mowa – zmieniła mocno swoje emploi wracając pięć lat temu z albumem „Vintage”. Tej obranej ścieżki trzyma się także przy swoim trzecim dziele zwanym „Retronowa”.

Produkcja ta została zrealizowana w studio RecPublica, od strony producenckiej wsparta przez męża artystki – Bartosza Niebieleckiego oraz zagrana przez zespół HooDoo Band. Efekt to mieszanka retro popu ze współczesnym sznytem. Czuć troszkę klimat lat 60. i 70. (bujające „Byłoby zdążyć” z fajnymi dęciakami i cymbałkami na początku), ale wpleciony z elektroniką delikatnie naznaczającą swoją obecnością. Gdy trzeba, to następuje przyspieszenie (gitarowy „Put Your Hands Up”), ale bez przesady. Uwiedzie Hammond („Gdy przychodzi noc” czy klaskany, niemal bluesowe „Wszystko co mam”), skręcimy parę razy w stronę soulu (cudowny chórek w „I tylko Ty” czy pełen dęciaków „Candy”), by zachwycić delikatną balladką „Choć raz” – ta gitara i ten saksofon – jak to trzyma.

Jeśli komuś po odsłuchu będą się nasuwać skojarzenia z Amy Winehouse, to nie jest to w żadnym wypadku problem z uszami. To porównanie nasila się po usłyszeniu takiego skocznego „One More Reason” czy melancholijnego „Wiem”. Mógłbym dalej jeszcze wymieniać, ale całość jest tak spójna i chwytliwa, że nie ma to żadnego sensu. Brzmi to bardzo przyjemnie, muzycy znają się na swojej robocie, aranżacyjnie wszystko ze sobą gra.

Dodatkowo sama Janosz pasuje do tego świata retro-popu, godnie zastępując na tym miejscu Anię Dąbrowską. A i teksty nie są idiotyczne czy obrażające inteligencji. Zrobione ze smakiem i lekkością. Nawet te piosenki śpiewane po angielsku nie wywołują zgryzu z cała resztą. Niby retro, a brzmi jako nowe.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Tom Jones – Long Lost Suitcase

LongLostSuitcase

Tego człowieka i tego głosu przedstawiać nie trzeba. Kto ie słyszał takich utworów jak „Delilah”, „it’s Not Unusual”, „She’s a Lady” czy „Sex Bomb”, te nie wie, jak potężny głos oraz wielkimi hitami były te utwory Toma Jonesa. Ostatnimi laty wokalista złagodniał i skręci w kierunku soulu zmieszanego z bluesem, a nawet bardziej gospelowych utworów. Potwierdza to też najnowsze wydawnictwo Walijczyka, stanowiące niejako trzecią część cyklu rozpoczętego sześć lat temu wspólnie z producentem Ethanem Jamesem.

Są tutaj piosenki z lat 50. i 60., czyli z czasów, gdy Jones zaczynał swoją karierę, czyli kolejny cover album. Zaczyna się dość spokojnie, bo akustyczne „Opportunity to Cry” i „Honey, Honey” nagrane w duecie z Imeldą May – czyli klimaty country niespecjalnie porywają. I już miałem wyrzucić ten album za okno, ale stał się cud. Jones skręca w stronę klasycznego bluesa oraz rocka, w którym czuje się zdecydowanie lepiej. „Take My Love (I Want to Give It)” pokazuje to bardzo – mocny jak dzwon wokal Jonesa w tym repertuarze pasuje idealnie. Następuje chwilowe uspokojenie w wolnym „Bring It On Home”, by potem zaserwować petardę w postaci zadziornego „Everybody Loves a Train”. Jak Jones na początku niskim głosem, buduje klimat, by potem dołożyć do pieca – to trzeba przesłucha. Podobnie jak w niesamowitym „Elvis Presley Blues” z zapętloną gitarą.

Zdarzają się chwile spokojniejsze jak słabszy „He Was a Friend of Mine” czy zaskakująco skoczny, wręcz folkowy „Factory Girl” (tego się nie spodziewałem), ale za to dostajemy pełne pazura kawałki jak „I Wish You Would” (miałem wrażenie, że to Page gra na gitarze) i wyciszonym środkiem jakby ktoś chciał zagrać jak The Doors czy bujający „‚Til My Back Ain’t Got No Bone” z ciekawymi klawiszami w środku.

„Long Lost Suitcase” to album kompletnie nieobliczalny i pokazuje zupełnie inne oblicze Jonesa – bluesmana, mieszającego czasem rocka z folkiem. Nie ma tu jednak mowy o stępieniu czy zmęczeniu materiału, tylko o świeżym obliczu Walijczyka. To najlepszy album Jonesa ostatnich lat i ciekawe, co będzie za kilka lat?

7,5/10

Radosław Ostrowski

Phil Collins – No Jacket Required (deluxe edition)

no jacket required

Kontynuujemy – po dłuższej przerwie – podróż muzyczną ze zremasterowanym dorobkiem Phila Collinsa. Jest rok 1985. Po dużych komercyjnych sukcesach poprzednich płyt, artysta postanowił jeszcze raz pokazać swoje umiejętności razem z producentem Hugh Padhamem (wiadomo, zwycięskiego składu się nie zmienia), co zaowocowało kolejnym sukcesem kasowym. „No Jacket Required” to kontynuacja szlaku wyznaczonego przez poprzedników.

Innymi słowy – przebojowy pop-rock z domieszką jazzowych klimatów. I to dostajemy na sam początek – „Sussudio” to mieszanka dęciaków, dyskotekowej perkusji, funkowej gitary. Szybki rytm i jednocześnie potężny energetyk, będący murowanym kandydatem na parkiety. Szybkie tempo jest podtrzymywane przez „Only You Know And I Know” z kojarzącą się z… „Jump” Van Halen klawiszami oraz niezawodnymi trąbeczkami w tle, a połowie jeszcze zaszaleje gitarka. Wszystko się zmienia w orientalnym „Long Long Way To Go”, gdzie klawisze i perkusja pachną Dalekim Wschodem, a żeby było jeszcze fajniej, to w refrenie śpiewa… Sting. To jednak tylko chwilka na złapanie oddechu, gdyż wracamy do szybkiego, parkietowego grania pod postacią „I Don’t Wanna Know”, by poprzytulać się w stonowanym „One More Night” z saksofonem na końcu. Co jak co, ale Collins i ballada to zawsze było idealne połączenie.

Powrót do lekko orientalnych klimatów jest obecny w „Don’t Lose My Number” – szybka perkusja, „japońskie” klawisze, zadziorniejsza gitara i czuć ten power, a „Sussudiowy” klimat wraca w bardzo energetycznym „Who Said I Whould?”, gdzie Phil bawi się wszystkim – dęciakami, klawiszami, nawet obrabianiem głosu, a w „Doesn’t Anybody Stay Toghther Anyone” miesza szybki, perkusyjny rytm z delikatnym fortepianem, łącząc ogień z wodą. Nie inaczej jest w „Inside Out”, gdzie Phil znowu popisuje się na perkusji, a towarzyszą mu pulsujące klawisze i „garażowa” gitara w refrenie, a w zwrotkach bardziej reggae’owa. Na koniec dostajemy dwa równie przebojowe kawałki jak reszta – „Take Me Home” na skoczne klawisze, a w refrenie słyszymy Stinga oraz Petera Gabriela, z kolei „We Said Hello Goodbye” jest wyciszoną, łagodną balladą z prześlicznym orkiestrowym wstępem.

Poza dźwiękowym remasteringiem (brzmi to znakomicie), dostajemy jeszcze drugą płytę z dodatkami. Dominują tutaj nagrania koncertowe z lat 90., gdzie widać jak wielkim, scenicznym zwierzęciem jest Collins. Jak kontaktuje się z widownią i ma taki ogień w sobie, jakiego wielu muzyków rockowych mogłoby mu pozazdrościć. Plus jeszcze trzy utwory w wersjach demo.

Mimo upływu lat „No Jacket Required” pozostaje świetnym popowym albumem, który godnie znosi próbę czasu. Nadal potrafi uwieść i oczarować, a słuchanie sprawia ogromną przyjemność.

8/10

Radosław Ostrowski