Katy B – Honey

2eacca43

Ta brytyjska rudowłosa wokalistka pięć lat temu zauroczyła mnie swoim debiutem, chociaż nie jestem fanem dyskotekowej elektroniki. Katy B. do tego czasu wydała EP-kę oraz słabszy drugi album. Trzecia płyta miała być dla mnie testem i potwierdzeniem, że warto dać rudzielcowi drugą szansę. Sztab producentów pod wodzą Geeneusa zrobił co mógł i tak powstało „Honey”.

Jednak po raz pierwszy Katy zaprosiła tak wielu gości (w każdym utworze minimum jeden) – od producentów takich jak Kaytranada czy Diplo po wokalistów kalibru Craiga Davida i Staminę MC. Tytułowy utwór buja mieszając z jednej strony skoczne tło (ładne klawisze oraz oszczedna perkusja), ale czuć podskórnie pewien niepokój wywołany tempem. Dalej nie brakuje skrętu w bardziej house’owo, elektropopową ścieżkę (energetyczny „Who Am I” z rożnymi wstawkami), wejść w mainstreamowy pop (taneczne „So Far Away” czy nieprawdopodobnie pulsujący „Chase Me”). Początek może wywołać z jednej strony nadmiar wrażeń, z drugiej poczucie deja vu. Kompletnie zdębiałem, gdy trafiłem na mroczny „Lose Your Head”, z orientalną elektroniką, smykami, melorecytującym głosem Katy oraz raperami J Husem i D Double E. Produkcja The Heavy Trackers robi niesamowitą robotę, tylko raperzy nie do końca mnie przekonali.

Od tego momentu robi się coraz ciekawiej i intrygująco. „I Wanna Be” przypomina klimatem utwory z EP-ki „Danger”, gdzie pod rytmiczny bit, tworzony jest niesamowity, mroczny klimat skontrastowany przez delikatny głos Katy. Chropowaty „Calm Down” czaruje lekko „podchmielonym” tłustym bitem oraz mrocznymi smyczkami w tle, podobnie lekki „Heavy” czy mieszający brud z tanecznością „Turn the Music Louder” z KDA na gościnnym występie, płynnie latającym na podkładzie. A i tak największe wrażenie zrobił mieszający orkiestrę z elektronikę „Dark Delirium” czy imitujące dźwięk odbijanych kropel wody „Water Rising”.

„Honey” okazało się miodem dla moich uszu, troszkę zmęczonych elektroniczną rąbanką. Delikatny głos Katy, który czasami tylko podkrzykuje, współgra z bitami świetnie. Mieszanka tanecznych bitów z bardziej intymnymi tekstami Katy zadziałała niczym prawdziwa petarda, jednocześnie bez poczucia stania w miejscu. Czuć czerpanie ze współczesnych trendów i są raptem dwa słabsze momenty, ale to brzmi fantastycznie. Przedni ten miód.

8/10

Radosław Ostrowski

Beyonce – Lemonade

Beyonce_-_Lemonade_(Official_Album_Cover)

To jedna z najbardziej rozpoznawalnych i najbogatszych postaci w historii współczesnej muzyki rozrywkowej. Ostatnio budząca skojarzenia dzięki jednej z piosenek disco polo, ale na niej to nie robi wrażenia. Beyonce w maju po cichu i bez promocji, wydała swój najnowszy album.

Wyprodukowany przez sztab ludzi (m.in. Diplo z duetu Major Lazer) okazuje się czymś innym niżli tylko popowym albumikiem. Artystka mocno skręca w bardziej alternatywne brzmienia, zachowując przebojowy potencjał. Czuć to w minimalistycznym opeerze „Pray You Catch Me” z nakładającymi się wokalami niczym echo oraz pulsującym basem. A na sam koniec dostajemy prześliczne smyczki, które przechodzą w zapętlony walczyk na „Hold On”, zabarwiony elementami hip-hopu oraz niemal karaibską perkusją. Kiedy wydaje się, że już nie można niczym zaskoczyć, pojawia się gitarowy „Don’t Hurt Yourself”, przyspieszający tempo oraz mieszający r’n’b (wokale w tle) z ostrą perkusją..

Cykacze, syreny, sporo elektroniki, eksperymenty z głosem – do końca nie wiadomo czy to jeszcze pop czy już skręt w innym kierunku. Nawet znalazło się miejsce na rap (niesamowite „Sorry”), tłuste bity (mroczne i klimatyczne „6 Inch”) i… jazz (gitara i trąbka w akustycznym „Daddy Lessons”), a nawet wyciszoną balladę na fortepian („Sandcastles”). Ale i tak najlepszy jest zrealizowany z rozmachem „Freedom” pełen zapachu soulu – ta perkusja – i gospel.

„Lemonade” to tak naprawdę muzyczny manifest feministyczny, jednak nie jest zbyt nachalny. Dodatkowo fantastycznie to brzmi i muzyka uzupełnia się z tekstem. Dodatkowo sam wokal Beyonce jest bardziej stonowany, miejscami rapujący. I jestem bardzo zaskoczony takim obliczem diwy. I jeszcze, by bardziej namieszać zaprosiła gości. I to nie byle jakich, bo Jacka White’a i Kendricka Lamara. Wielki szok i spora niespodzianka tego roku.

8/10

Radosław Ostrowski

Stashka – Naturalnie

00053UHXMF8TH1OB-C122

Na hasło polski pop raczej reaguje może nie z grymasem na twarzy, ale entuzjazmu nie ma we mnie zbyt wiele. Zazwyczaj są to miałkie, plastikowe granie z nieciekawymi, nudnymi tekstami, sprawiającymi ból uszu. Zwłaszcza dotyczy to debiutantów, którzy chcą wypłynąć na szeroką wodę popularności. Jednak czasami warto dać szansę nowej twarzy i tak trafiłem na Kasię Stasiak znaną też jako Stashkę z jej debiutanckim albumem „Naturalnie”.

Nie będę oryginalny, jeśli powiem, że jest to bardzo przebojowy materiał, gdzie dominuje żywe instrumentarium (perkusja, gitary i… akordeon) z odrobiną elektroniki. Czuć to w otwierającym całość „Chcę kochać”, gdzie akordeon robi furorę, zaś refren to nakładające się chórki (na finał dostajemy remix tego utworu w wersji orientalnej). Podobnie jest z „Nic przypadkiem”, gdzie gitarka przewija się całkiem miło, a pewne drobne smaczki (elektroniczny wstęp do „Oceanu myśli”) nie wywołują irytacji, chociaż czuć pewną archaiczność lat 90. (dyskotekowa perkusja w klaskanym „Sekrecie”). Jest nawet skręt w stronę folku/country w „Nim dalej pójdę”, ale to jedyny taki drobiażdżek, który wywołał we mnie irytację. Reszta jest poprawna, z obowiązkowym fortepianem („Wolna”) i odzywającą się gitarą („Rozstanie” i „Moja samotnia”).

A jeśli chodzi o warstwę tekstową, to jest to taka średnia krajowa, pełna opowieści o miłości, samotności itp. Nic porywającego, ale też niespecjalnie działająca na nerwy. Sam wokal Stashki jest na tyle delikatny, by skupić swoją uwagę i nie drażliwy. Nie jest to nadal moja bajka, choć na tle dzisiejszego plastiku, brzmi to nieźle.

6/10

Radosław Ostrowski

The Puppini Sisters – The High Life

the ligh life

Ostatnio coraz bardziej wyczuwalny jest trend grania oraz śpiewania utworów z lat 40. i 50., albo muzyki opartej na tej stylistyce. The Baseballs, Carol Emerald – to najbardziej znane przykłady. Robi to także brytyjskie trio The Puppini Sisters, które po pięciu latach wraca z nowym materiałem.

Siostrzyczki wsparło przy nagrywaniu The Pledge Orchestra, dzięki czemu czujemy się jakbyśmy cofnęli się 70 lat wstecz. Mieszanka jazzu i swingu brzmi bardzo przyjemnie, a trio śpiewa po prostu zwiewnie oraz uroczo. Sporo tutaj rozgrywa sekcja oparta na kontrabasie i perkusji, swoje dorzuca też gitara akustyczna („Girls Just Wanna Have Fun”, „It Ain’t What You Do”) oraz szybki fortepian („Accentuate the Positive”), sporadycznie odezwie się sekcja dęta („Is This The High Life?”). Zestaw utworów wydaje się ograny, jednak siostrzyczki potrafią zrobić kilka niespodzianek (wpleciony refren z „Chandelier” Sii w „Rapper’s Delight”, reggae’owe „Girls Just Wanna Have Fun” czy wsparte na akordeonie „Tennessee Waltz”). Dodatkowym plusem jest zgrabny „Material Girls Medley”, gdzie przewijają się utwory o pieniądzach.

Siostrzyczki śpiewają po prostu uroczo i zwiewnie, zarówno oddzielnie, jak i zespołowo. Jest elegancko, z wdziękiem, dowcipem. Dlatego „The High Life” spodoba się przede wszystkim fanom muzyki retro. Ale nie tylko oni znajdą coś dla siebie – lekkie, przyjemne granie, które w żadnym wypadku nie pachnie naftaliną.

7,5/10

Radosław Ostrowski

ABC – The Lexicon of Love II

Abc-lexicon-of-love-II-album-cover

Wszyscy fani Listy Przebojów Trójki znają zespół ABC, którego przebój „The Look of Love” stał się dżinglem tej audycji. Utwór pochodził z debiutanckiej płyty grupy, „The Lexicon of Love” z 1982 roku. Po tym czasie ABC powraca z niejako drugą częścią tego wydawnictwa.

Ze starego składu grupy ostał się tylko wokalista Martin Fry (współproducent), a przy nagraniu płyty wsparła go orkiestra dyrygowana przez Anne Dudley. I jest to niemal klasyczny pop w duchu ejtisowskim, gdzie smyki tworzą bardzo liryczne tło dla skocznych piosenek takich jak „The Flames of Desire”, gdzie wybija się funkowa gitara oraz podniosły styl czy singlowe „Viva Love” z łagodnymi klawiszami. Aranżacje są pełne różnych smaczków, które wzbogacają ten materiał – a to flety zagrają w romantycznym „Ten Below Zero”, dzwoneczki w „Confessions of a Fool”. A wszystko wsparte przez elektronikę (klaskana perkusja w „Singer Not The Song”, gdzie jeszcze są okrzyki z trybun czy niemal karaibskie „The Ship of the Seasick Sailor”).

W połowie „The Lexico of Love” zwalnia tempo i robi się nastrojowo jak w „Kiss Me Goodbye” z delikatnymi klawiszami utrzymanymi w stylu popu z lat 90., wspieranego przez śliczne smyki (one robią cały czas robotę), zaczynającego się od gitary akustycznej „I Believe in Love”, gdzie dochodzi plastikowa perkusja (na szczęście gitara i ładny finał pozwalają o tym zapomnieć) czy opartego na fortepianie „The Love Inside the Love”, by na sam koniec dostać powtórkę „Viva Love” (krótka wersja instrumentalna).

Świat się zmienił, ale ABC absolutnie nie. Fry nadal uwodzi swoim ciepłym głosem, muzyka nie wydaje się w żadnym wypadku archaiczna, ale bardzo przyjemna i uwodząca do samego końca. Czy mogło być inaczej, skoro jest to leksykon miłości?

7,5/10

Radosław Ostrowski

Primal Scream – Chaosmosis

Primal_Scream_-_Chaosmosis

Zespół Bobba Gillespiesgo Primal Scream to jedna z barwniejszych grup brytyjskiej sceny muzycznej lat 90., która ciągle eksperymentowała z brzmieniem. Każdy pojawiający się gatunek (pop, techno, rave, rock) mieszali z sobą, naznaczając go swoim własnym piętnem. Nie inaczej jest w najnowszym dziele – „Chaosmosis”.

Gdybym miał w skrócie opowiedzieć jakie jest „Chaosmosis” opowiedziałbym, że jest to mieszanka popu z lat 80. i 90., gdzie najważniejsze są tutaj klawisze. „Trippin’ On Your Love” miesza tutaj oldskulowe klawisze z dźwiękami przewijanej do tyłu muzyki, funkowej gitary oraz kobiecego wokalu w refrenie. A im dalej, tym różnorodniej i – zgodnie z tytułem – chaotycznie. New wave’owe miękkie klawisze mieszają się z futurystycznymi loopami („(Feeling Like A) Demon Again”), do których w refrenie dochodzi gitara akustyczna – aż chce się potańczyć na parkiecie, by zaraz potem uśpić czujność romantycznym „I Can Change”, gdzie do ładognej gitary grają klawisze niczym… z karuzeli w wesołym miasteczku czy różnego rodzaju przeszkadzajki w  „100% Or Nothing”.

A wtedy następuje wolta w postaci akustycznego „Private Wars”, gdzie poza gitarą pięknie grają smyczki. Trwa to jednak krótko, gdyż wchodzi energetyczny i full elektroniczny „Where the Light Gets In” z gościnnym udziałem Sky Ferrary. Znacznie mroczniejszy „When the Blackout Meets the Fallout”, chociaż bardzo krótki, budzi niepokój ambientowym tłem, z „Carnival of Fools” to bardziej podrasowane eurodance (czytaj: brzmi to tandetnie) z szybkim fortepianem oraz onirycznym tłem. Dzieje się wiele, a wokal Gillespiego jest zmienny w zależności od tempa i tła – przechodzi z delikatnych rejestrów, by wejść wyżej i głośniej.

Słuchanie „Chaosmosis” przypominało mi wejście do króliczej nory po zażyciu psychotropów. Bogactwo dźwięków i aranżacji może porazić i wystraszyć, jednak jest to na pewno niezapomniane doświadczenie. Lepszy haj niż narkotyki i tańszy od nich.

8/10

Rufus Wainwright – Take All My Loves – 9 Shakespeare Sonnets

Take_All_My_Loves_-_9_Shakespeare_Sonnets

Brytyjsko-kanadyjski wokalista Rufus Wainwright znany był z tego, że czerpał garściami z muzyki lat 70. w swoich dokonaniach. Tym razem jednak podjął się znacznie ambitniejszego celu. Z okazji 400. rocznicy śmierci Wiliama Szekspira – takiego Angola, uważanego za jednego z najwybitniejszych autorów literatury wszech czasów. I razem z kompozytorem Mariusem De Vriesem, Rufus nagral album z sonetami Szekspira, zapraszając wielu gości oraz orkiestrę BBC.

Brzmi ambitnie, a same utwory to mieszanka recytacji w wykonaniu zawodowych aktorów (m.in. Carrie Fisher, Williama Shatnera czy Heleny Bohnam Carter), gdzie sporadycznie w tle gra muzyka ze śpiewanymi wersjami. To tłumaczy dlaczego, mimo wykorzystania 9 sonetów na płycie jest 16 ścieżek. Dominuje tutaj klasyczne, eleganckie brzmienie, czasami podniosłe („When Most I Wink” śpiewane przez sopranistkę Annę Prohaską, gdzie obok łagodnych fletów gra marszowa perkusja), w tle pojawi się z rzadka elektronika (początek onirycznego „Take All My Lovers”), wreszcie pojawi się lekkość akustycznej gitary („When In Disgrace With Fortune And Men’s Eyes” z głosem Florence Welch), a nawet czysty, dynamiczny rock („Unperfect Actor”, gdzie wokalnie szaleje Rufus z siostrą Marthą, Florą Cutler i Heleną Bohnam Carter). Innymi słowy, jest pełny misz-masz. Najmroczniejszy jest w tym zestawie Sonnet 66, gdzie najważniejszy – poza Rufusem oraz anielskim głosem Christophera Neila – jest niemiecki wokalista Jurgen Holtz, ale całość jest bardzo spójna i potrafi zaintrygować.

Wielu może znużyć obecność operowego głosu Anny Prohaski, jednak Rufus (tym razem rzadko się pojawiający i strasznie gościnny) wie, co robi. Dawno nie było na jednym albumie takiego miksu muzyki poważnej i rozrywkowej, którą połączył Szekspir. Kto by się tego spodziewał?

7,5/10

Radosław Ostrowski

Andy Black – The Shadow Side

andyblackshadowsidecd

Wielu fanów muzyki kojarzy Andy’ego Blacka (właściwie Andy’ego Biersacka) jako muzyka grającego ciężkiego rocka, ze skrętami w metal z zespołem Black Veil Stoned. Tym większym zaskoczeniem był fakt, że wokalista postanowił wydać solowy album.

Jeszcze większą konsternację wywołał fakt, że „The Shadow Side” zawiera muzykę elektroniczną z lat 80. zmieszana z rockowym pazurem. Demonstruje to opener „Homecoming King”, gdzie poza falującą elektroniką w połowie wchodzi fortepian ze smyczkami oraz sekcją rytmiczną i pędzącą gitarą elektryczną. Takie mieszanie rocka z popem może wydawać się dość karkołomne oraz niespójne. O dziwo, ten koktajl potrafi działać energetycznie, co czuć choćby w tanecznym „We Didn’t Have To Dance” czy pulsująco-mrocznym „Ribcage”. Nawet w stadionowym „Stay Alive” czuć mocnego kopa (gitary, sekcja rytmiczna i zaśpiew w w refrenie), chociaż dla mnie jest trochę zbyt hałaśliwe.

Dalej jest misz-masz, troszkę popowo (lightowe „Love Was Made to Break” czy pełne ciepłej elektroniki „Beautiful Pain”), czasami skręcając w r’n’b (podniosłe „Put The Gun Down” z wszelką maścią cykaczy) oraz pop-rockowa jazda („Drown Me Out”, gdzie swoje robi perkusja). Najciekawszy z tego zestawu jest „Paint It Black” (ta lekka gitara), przestrzenne „Break Your Halo” z tykającymi klawiszami i rockowe „Loud Than Your Love”, gdzie gitara może się wyżyć.

Szostki wokal Blacka dobrze pasuje do muzycznej otoczki, chociaż miałem na początku pewne wątpliwości. Mieszanka muzyczna jest spójna dzięki wokalowi Blacka i jego energii. Czasami wchodzi patos (finałowe „The Void”), ale nie sposób od tych utworów oderwać uszu. Porządny pop.

7/10

Radosław Ostrowski

Julia Pietrucha – Parsley

parsley

To, że aktorzy biorą się za śpiewanie nie zaskakuje mnie. Ale nawet ja nie spodziewałem się osoby, którą tym razem podjęła wyzwania. Julię Pietruchę wszyscy znali jako serialową „Blondynkę”, a potem wzięła udział w programie „Twoja twarz brzmi znajomo”, gdzie gwiazdy naśladowały innych, także głosem, co można uznać za zalążek powstania tego albumu. Ale to tylko moje spekulacje.

„Parsley” jest albumem w całości zrealizowanym przez Pietruchę. Nie tylko sama zaśpiewała, ale też napisała piosenki oraz wyprodukowała (wspólnie z mężem, scenografem Ianem Dow). Prześliczna okładka zapowiada ciepłą, niemal letnią muzykę. Wrażenie to potęguje opener „Living on the Island”, gdzie w tle słyszymy szum fal oraz ukulele. I już widziałem siebie nad tym morzem, a im dalej, tym bardziej ta nastrojowa aura była odczuwalna. Nawet obecność nie wywoływała we mnie poczucia monotonii w przeciwieństwie do tragicznego albumu Karen O., opartego na podobnym pomyśle. Marzycielski „Where You Going Tonight” z delikatną gitarą elektryczną oraz chórkami, wspierany przez jazzowa perkusję „Little More”, wreszcie pełen ognistego brzmienia skrzypiec w barwnym „Stand Still”. Nawet pojawia się miejsce dla starego rock’n’rolla („Swing Boy”), swingu („Ship of Fools”), a od połowy płyty ukulele zastępuje fortepian.

Bywa on czasami dynamiczny jak diabli („Julien”, „Ship of Fools”), ale też i bardziej wyciszony, melancholijny (singlowy „Midsummer Day’s Dream”), a z tych fragmentów najbardziej wybija się mroczniejszy „Mom”, grany na gitarze.

„Parsley”, jeśli ma być początkiem nowej drogi pani Pietruchy, jest interesującym, letnim (w sensie pory roku, w której by się jej słuchało oraz klimatu) materiałem, wprawiającym odbiorcę w stan błogiej lekkości. Takich dziewczyn z gitarami było wiele, ale z ukulele to jeszcze ani jedna. A to rzuca się w ucho.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Bob Dylan – Fallen Angels

Bob_Dylan_-_Fallen_Angels

Czy wiecie, że Bob Dylan dzisiaj kończy 75 lat? Mimo tak pięknego wieku, jeden z najważniejszych artystów muzyki folkowo-rockowej nie odpuszcza i zaledwie po rocznej przerwie wydaje nowy album, wyprodukowany przez siebie samego.

„Fallen Angels”, tak jak poprzednik to zbiór coverów zawierających klasykę amerykańskiej muzyki śpiewanej przez Franka Sinatrę. Muzyka jest niespieszna, wszyscy grają tak łagodnie jak się tylko da. Klimat niczym z nagrań z lat 50., ale chyba o to tutaj chodziło. Dylan nie musi nikomu niczego udowadniać, z wiekiem jego głos nabrał szlachetności, jednak potrafi czasem zaskoczyć. Ładny jest sentymentalny „Maybe You’ll Be There” z dęciakami oraz ciepłym solo skrzypiec, podobnie jak w „Skylark”, każde wejście steel gitar sprawia, iż czujemy się jak na Hawajach („All The Way”, „Nevertheless”), skręci troszkę w łagodny jazz („All Or Nothing At All”) i ukołysze („Melancholy Mood” czy skoczniejsze „On a Little Street on Singapore”).

Problem w tym, że tak naprawdę Dylan nie daje niczego nowego, tak jak cztery lata temu swoim znakomitym „Tempest”. Ktoś powie, że taki artysta nie musi nikomu niczego udowadniać, może nagrać co chce i mieć gdzieś to, czy komuś się to spodoba czy nie. Sam album jest całkiem niezły, miejscami bujający, może mało odkrywczy, za to pełen nostalgii. I chyba największym fanom Dylana oraz poszukiwaczom melancholii warto polecić „Fallen Angels”. Reszta obniży sobie ocenę o jeden punkt.

6/10

Radosław Ostrowski