Tadeusz Woźniak – Ziemia

T_Wozniak_ZIEMIA_cover

W zeszłym roku twórca nieśmiertelnego „Zegarmistrza światła” obchodził 40-lecie pracy artystycznej. I to było pretekstem do wydania pierwsze od 12 lat płyty. Tadeusz Woźniak wraca do swojego poetyckiego świata, zapraszając także i nas.

Muzyk nie boi się mieszać łagodności gitar i fortepianu z elektroniką, co czuć w otwierającym całość „A ty się ziemio nie bój” (piękne solo na trąbce pod koniec), nie pozbawionym patosu. Nie brakuje ubarwień dźwiękowych jak odgłos muzyka z radia w reggae’owej „Jaka piękna palma” czy dyskotekowa perkusja w „Mam takie wrażenie”. Woźniak kompletnie miesza style i gatunki – nie brakuje zarówno country (sielankowe „Wolę do Mławy”) po elektroniczny pop zmieszany z rapem („Ja chcę latać” z klawesynem na początku). Kompozycje są tutaj w większości spokojne, chociaż nie pozbawione patosu oraz sentymentalizmu. Na szczęście, udaje się nie przekroczyć granicy popadania w śmieszność, nawet w klaskanym „Od jutra się wszystko zmieni” czy ocierającym się o dokonania Bryana Ferry’ego „Jaki jest każdy dzień”.

Samo Woźniak ze swoimi lirycznymi tekstami, tworzy intrygujący konglomerat, współgrając z graną muzyką. Inspiruje się Dylanem, sceptycznie odnosi się do świata współczesnego i duma nad przemijaniem. Jestem absolutnie zachwycony i wierzę, że to nie jest ostatnie słowo.

8/10

Radosław Ostrowski

Iza Kowalewska – Pod dachami Paryża

iza1

Wokalistka znana z zespołu Muzykoterapia, kolejny raz postanowiła pokazać się w solowym dziele. Tym razem – jak sugeruje tytuł – zmierzyła się z piosenką francuską. Niby nic nowego, bo takich albumów powstało mnóstwo, więc byłem dość sceptyczny. Fakt, że piosenki zostały przetłumaczone na polski, mógł być dobrą monetą.

Jeśli chodzi o instrumentarium i aranżacje, to nie ma rewelacji – w końcu jak Francja, to musi być akordeon, prawda? Czuć go zarówno w mroczniejszym „Jak wosk” (te dzwony), gdzie Iza śpiewa dość agresywnie (poza refrenem), jak i melancholijnym „Los jak zegar” z łagodną gitarą. Nie zabrakło też nieśmiertelnych standardów jak „Parole, parole” z oldskulową gitarą elektryczną i gościnnym udziałem Adama Struga czy „Wenus z Milo” (melodia z filmu „Czarny Orfeusz”). Nawet silniejsze wejścia współczesnego popu (elektronika i elektroniczna perkusja) nie są w stanie zepsuć tej lirycznej aury, która zaskakuje, a Kowalewska robi wszystko, by przykuć nasza uwagę. Pełne gitar „Tak czy nie”, odrobinę psychodeliczna „Anonimowa para” z niepokojącymi klawiszami, folkowe „Asfaltowe country” z nakładającymi się głosami Izy w chórku. Ale dominuje tutaj eleganckie brzmienie z Paryża, które troszkę rzadko jest łamane. Nie znaczy to, że „Pod dachami Paryża” jest albumem nudnym i pachnącym naftaliną.

Sam głos Izy intryguje – od delikatnego szeptu po bardziej ekspresyjne chwile, ale zawsze jest to wokal pełen emocji i naturalny do samego końca. To w połączeniu z niegłupimi tekstami, daje coś, co wielu zwykło mawiać inteligentnym popem, którego w ostatnim czasie coraz mniej czuć. Można było sobie odpuścić „Sous le ciel de Paris” – jedyny utwór śpiewany po francusku, ale wszystko inne absolutnie jest warte uwagi.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Dominika Barabas – Rustykalny cyrk

41959_01042016

Ciągle zdarzają mi się albumy i wykonawcy, których odkrywam, zastanawiając się jakim cudem mogłem przeoczyć ich wcześniej. Do tego grona dołączyła pochodząca z Łodzi Dominika Barabas – wykonawczyni tzw. piosenki literackiej. Sama pisze i komponuje utwory, a trzeci album „Rustykalny cyrk” już jest dostępny.

I jest to kolaż, gdzie miesza się wszystko – od elektroniki po bardziej akustyczne numery. Otwierający całość „O.O.” to czysta dyskoteka z pulsującymi bitami, gdzie przewijają się dziwaczne perkusjonalia. Mnie to doprowadziło do bólu głowy, jednak stan ten zostaje przerwany gitarowym akustykiem „Siekiera” z ciepłymi klawiszami oraz kontrabasem, przyspieszającym (tylko troszkę) „Ja ci nie pomogę” z fajnym basem w tle oraz fortepianem w połowie czy jazzujący „Andy” (ładna ta gitarka). Aranżacyjnie artystka serwuje kilka nieszablonowych pomysłów (chóralny wstęp z biciem serca w elektronicznym „Przepraszam”, wplecione cymbałki w mrocznym „Fantomie” czy żwawsza gitarka z harmonijką ustną w słodziutkim „Misiu”), ale udaje się zachować spójność, dzięki także głosowi Dominiki, zmieniającemu się w każdym utworze, a nawet podlegającemu elektronicznej obróbce.

Słuchając całej płyty można odnieść wrażenie patrzenia na świat przez kalejdoskop, pełen różnorodnych barw i nastrojów – od smutku i melancholii po radość i mrok, co słychać zarówno w głosie, jak i tekstach pełnych szczerości. Wejdźcie śmiało do tego cyrku i zapewniam, że będziecie się dobrze bawić.

7/10

Radosław Ostrowski

M83 – Junk

m83-junk

Anthony Gonzales, znany jako M83, to jedna z nowych twarzy muzyki elektronicznej, mieszająca tradycję z nowoczesnością. Najnowszy album „Junk” tylko to potwierdza.

I to czuć już od otwierającego całość „Do it, Try It” z obowiązkowym fortepianem, przerobionymi wokalami i ejtisowską perkusją. Do tego jeszcze wchodzi rytmiczny bas. Ejtisowska aura rozkręca się dzięki wejściom takich instrumentów jak saksofon i gitara elektryczna (energetyczny „Go!”), trąbki (bujający „Walkaway Blues” z autotune’owo obrobionymi wokalami), różnego rodzaju perkusjonalia (zmysłowy „Bibi the Dog” z francuskim śpiewem Mai Lan), smyczki („Moon Crystal”) czy gitara akustyczna („Laser Gun”). Melancholia idzie w parze z dyskoteką (liryczne „For the Kids”, gdzie pojawia się też… dziecięcy głos), a fortepian zgrywa się z dyskotekową perkusją, gdzie czuć ducha Morodera czy Tangerine Dream (rozmarzony „The Wizard”).

Jednak poza wchodzeniem w ducha retro, M83 ma spory talent do chwytliwych melodii i przyjemnego bujania, nawet jeśli to są kompozycje czysto instrumentalne („Road Blaster”. Pojawiający się z rzadka jego głos, wypada całkiem nieźle, wprawiając w stan rozmarzenia, ale na tym polu szaleją goście z niesamowitą Mai Lan, pojawiającą się aż czterokrotnie oraz Beck (hipnotyzujący „Time Wind”).

„Junk” potwierdza to, że na M83 warto uważniej zwracać uwagę na dzisiejszych parkietach. Przebojowe i chwytliwe, choć oldskulowe w formie. Ale nóżka wiele razy będzie się ruszała w trakcie granie tych kawałków.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Reni Jusis – Bang!

ru-0-r-650,0-n-cr2239401V3BB_plyta_reni_jusis

Kariera Reni Jusis jest pokręcona. Najpierw był przebojowy pop, czyli „Zakręcona”, ostry zakręt w elektroniczno-klubowe dźwięki (albumy „Transmisja” z 2003 roku i „Magnes” z 2006), by wrócić do żywego instrumentarium („Illusion vol. 1” z 2009 r.). Teraz wokalistka wraca z nowym materiałem i wraca do elektroniki, wspierana przez producenta i DJ-a Stendeka.

I rzeczywiście, elektronika tutaj okazuje się idealnym światem dla artystki, a muzyka wręcz pulsuje, co już czuć w nawarstwiającym się openerze „Zostaw wiadomość”. Nie brakuje różnego rodzaju klaskaczy, przeróbek (singlowy „Bejbi siter” czy strzelający „Sztorm”) i tego, z czego znana jest współczesna elektronika z przerobionymi głosami („Y&Y”). Są też chwile wyciszenia (ambientowy „Kęs” czy niemal epicki „Koniec końców”), jednak cała ta mieszanka hipnotyzuje. Z jednej strony, to idealny strzał na parkiety dyskotek (moim faworytem jest perkusyjno-komputerowy „Po kolanach w mule” oraz przypominający dokonania The Dumplings „Na skróty tęczą”), ale jednocześnie jest niegłupi, co jest zasługą tekstów opowiadających o współczesnym życiu kobiet, zapędzeniu i jak technika wpływa na życie.

Sama Reni robi wszystko, by przykuć naszą uwagę i bawi się głosem: śpiewa, mruczy, recytuje, podkrzykuje, ale nie przesadza, idealnie uzupełniając się z podkładem muzycznym. I muszę przyznać, że „Bang!” to trafny przykład czegoś, co można nazwać inteligentnym popem. Dobrze zrealizowane, zrobione z głową i potencjalnie przebojowe – rzadka kombinacja w dzisiejszych czasach.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Piotr Zioła – Revolving Door

1gy2txkl0lr4

Kolejny rozpoznawalny głos z programu typu talent show postanowił pokazać na co go stać. Piotra Ziołę kojarzą ci, co oglądali X Factora. Po tym okresie jeszcze pojawił się na „Travelerze” duetu Rysy i teraz w końcu wydaje swój debiut.

Już okładka zapowiada, że będzie to album w starym stylu, pachnącym latami 50. i 60., co było słychać w singlowym „Podobny”, który brzmi troszkę inaczej na płycie (bardziej zwarty). Otwierający całość „CFTCL” z garażową, brudną gitarą podtrzymuje nas w tej estetyce. Nie brakuje tutaj wolniejszych numerów (knajpiarskie „As I’m Meant To Be” z pięknym smyczkiem czy idący w stronę r’n’b „Let It Go”), ale wszystko jest tutaj bardzo eleganckie, przebojowe i niegłupie. Kiedy trzeba, następuje przyspieszenie (skoczne i klaskane „W ciemno” z dziwnym elektronicznym tłem czy rock’n’rollowe „Django”), by potem wyciszyć w stronę spokojnego oceanu („Amy”). Wszystko to ma swój urok, a Zioła przypominający idola z lat 50. (ta kurtka i papieros w ustach) świetnie sobie radzi ze swoim niskim głosem.

Dodatkowo jeszcze na płycie są dwa utwory w wersji live oraz prześliczny duet z Natalią Przybysz (psychodeliczne „Zapalniki”). Innymi słowy, ten nostalgiczny wehikuł czasu zadziałał sprawnie. Niby nic nowego, ale bardzo fajne.

7/10

Radosław Ostrowski

Martyna Jakubowicz – Prosta piosenka

prosta piosenka

Jedna z najbardziej znanych postaci alternatywnego rocka/bluesa lat 80., kojarzona dzięki jednej piosence o domach z betonu. Martyna jednak nie odpuszcza i dalej nagrywa. Po albumie w hołdzie Joni Mitchell nagrała autorski materiał, który trzyma poziom.

Tytuł zapowiada, że nie będzie żadnych zmian i będą proste utwory. I owszem, aranżacyjnie jest tutaj prosto, gdzie dominuje gitara akustyczna z perkusją, idąc czasem w stronę folku (ciepły „Jestem niby hak” czy skoczny „Kota na kolanach mam”) i odrobinę podrasowana elektroniką (singlowy „Mój czas ucieka” ze zgrabnymi smyczkami). Nie zabrakło jednak mroku, jak w „Macherach od pieniędzy” z dziwacznym wstępem klawiszowym czy elementów bardziej etnicznych (akordeon w „Rzece miłości, morzu radości, oceanie szczęścia”) czy prostych detali wzbogacających całość (klaskanie w „Wielkiej słabości” czy orientalny środek w „Rządzi zło”). Więc jest prosto, ale nie prostacko.

Zawsze muzyka była wsparciem dla tekstów, w których Martyna przygląda się światu. Opowiada zarówno o sobie, pieniądzu, kwestii zła i nie brakuje tutaj dystansu („Fiolety”). I tak jak w przypadku piosenek nie jest to prostactwo, a Martynę wspiera Kortez i Wojciech Waglewski (najostrzejszy w tym zestawie „Ja płonę”).

Martyna Jakubowicz nie zmienia swojej stylistyki czy gatunku, tylko raczej powoli ewoluuje. Jest prosto, ale i z głową, za co będę szanował ten album. I jeszcze wrócę do niego.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Zbigniew Wodecki with Mitch & Mitch Orchestra and Choir – 1976: A Space Odyssey

Wodecki_Zbigniew_Mitch_and_Mitch__1976_A_Space_Odyssey_2015

Nie jestem wielkim znawcą ani fanem twórczości Zbigniewa Wodeckiego. Jak każdy, znałem „Pszczółkę Maję” czy „Chałupy welcome to”. Jednak weteran polskiej muzyki rozrywkowej nie odpuszcza. Po udziale w projekcie Albo Inaczej, wziął udział w eksperymentalnym projekcie. Wspierany przez bawiący się muzyką zespół Mitch & Mitch, Orkiestrę Polskiego Radia i chór nagrał jeszcze raz swój debiutancki album z 1976 roku, o którym tak naprawdę niewielu – albo nikt – nie pamięta. Całość została zapisana w Studio Koncertowym im. Witolda Lutosławskiego i wydana pod tytułem „1976: A Spcae Odyssey”.

A efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, gdyż dostałem najwspanialszy wehikuł czasu. Na początek dostajemy mocne uderzenie kotłów i dęciaków, by popłynąć w lekkim „Opowiadaj mi tak”. Bogactwo instrumentów (te smyczki, perkusjonalia, kowadełko, gitara), obecność publiczności (w końcu to płyta koncertowa) i to zrobione w sposób tak lekki, tworząc nostalgiczny klimat, przypominając najszlachetniejsze brzmienie muzyki, jakie można sobie wyobrazić. Nie będę wymieniał czy analizował poszczególnych utworów, bo to zwyczajnie bez sensu. Dawno nie słyszałem tak równego materiału, gdzie każdy dźwięk od początku do końca działał. I nie ważne czy to przebojowe „Rzuć to wszystko co złe”, bardziej melancholijna „Pieśń ciszy” (piękne jest wszystko – od chórków po smyczki, perkusję, łagodną gitarę po solo puzonu), lekko rock’n’rollowy „Wieczór już” czy jazzowe „Odjechałaś tak daleko”, gdzie po pół minucie smyczki grają jak w horrorze.

Jeszcze bardziej zaskakują teksty – proste, ale nie prostackie, bezpretensjonalne, pełne liryzmu, magii i szczerości. Nie brakuje zabawy (gospelowa „Ballada o Jasiu i Małgosi”), dużej dawki optymizmu („Rzuć to wszystko co złe”) i odrobiny humoru (subtelna „Dziewczyna z konwaliami”, gdzie dwie chórzystki grają pierwsze skrzypce, a finał to zabawa muzyków – łącznie z pójściem w sambę).

„1976: A Space Odyssey” to przykład tego, że muzyka ciągle zaskakuje. Wodecki z Mitchami bawi się dźwiękami, odświeżając materiał, który nie powinien zostać zapomniany. Jak sam zainteresowany mówił: „z czasów, kiedy muzykę się tworzyło, a nie produkowało”. Lepiej się tego nie da skomentować.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Foxes – All I Need

Foxes_-_All_I_Need

Anglia, cóż bez niej zrobiłaby muzyka światowa. Podobno łatwo zyskać tam uznanie krytyki i publiczności, ale Foxes chyba tego nie potrzebowała. Ta młoda wokalistka popowa nagrała już dwie studyjne płyty, więc fakt ukazania się trzeciego albumu nie zaskoczył. Pytanie, czy w muzyce skierowanej do najszerszego grona odbiorców, da się wymyślić coś nowego?

„All I Need” to album zdecydowanie do grania na imprezach i parkietach. Już krótkie intro nazwane „Wise Up” daje nam o tym znać. Zaczyna się od echa w tle, a potem dołącza pulsująca elektronika ze skocznymi skrzypcami – to dopiero niecała minuta i dzieje się wiele. Jednak to wstęp przed czymś bardziej tanecznym. Czy to dobrze? Mam wątpliwości. „Better Love” broni się orientalnymi wokalizami, męskim chórkiem w refrenie  i dziewczęcym głosem Foxes, brzmiąc naprawdę nieźle. Chwytliwy „Body Talk” z ejtisowskimi klawiszami oraz perkusyjnymi zabawami ma spore szansę na podbój radiowych stacji, podobnie „Cruel” z zapętlonymi klawiszami w tle (chociaż żeński, zacinający się głos w tle może irytować).

Bliżej mojemu rozumieniu muzyki pop jest od połowy płyty, czyli od „If You Leave Me Now” z żywym instrumentarium w postaci smyczków i fortepianu, nie skręcając aż tak w stronę plastiku. „Amazing” skojarzyło mi się – nie wiem czemu – z ostatnimi dokonaniami Birdy, tylko bardziej zdynamizowane. Wyciszone (jak na taką muzykę) jest ballada „Devil Side” idąca w stronę r’n’b, tak samo jak „Feet Don’t Leave Me Now” ze świetnymi chórkami w tle oraz niemal epickim refrenem, zwiewny „Wicked Love” czy liryczny „Scar”.

Fani mogą się jeszcze zaopatrzyć w wersję deluxe z dodatkowymi czterema utworami, które są bardziej dyskotekowe, pełen elektroniki i cuda wianków. Ja sobie tą edycję odpuściłem, gdyż te utworki specjalnie mnie nie wkręciły – nie znaczy, że są złe, ale to nie mój klimat.

Ogólnie jest to zaskakująco dobry, popowy album – wydawałoby się, że dzisiaj rzecz nie do zrealizowania. Zdarzają się momenty irytujące, jednak nie jest ich tak dużo, jak przypuszczałem, a kawałków do tańca i przytulańca jest masa.

7/10

Radosław Ostrowski

Pet Shop Boys – Super

super

Duet Pet Shop Boys to jeden z najsłynniejszych grup zajmujących się muzyką elektroniczną, podbijających parkiety od lat 80. Co prawda, dawna sława już minęła, jednak Neil Tennant z Chrisem Lovem konsekwentnie trzymają się szlaku z początku swojej drogi. Ostatnie lata były zaskakująco udane dla duetu (wyciszony „Elysium” z 2012 r. i bardziej przebojowy „Electric” z 2013 r.) i „Super” tego stanu rzeczy nie zmieni.

„Super” to kolejna kooperacja duetu z producentem Stuartem Pricem, czyli nadal będzie przebojowo i tanecznie. Elektroniczne przejścia i sprawdzone patenty z lat 90. połączone z ciepłym głosem Tennanta także i tutaj działają. Pulsujący „Happiness”, gdzie wszystko poza śpiewem jest poligonem doświadczalnym i dzieje się wiele – pulsujący bas, echa, klaskana perkusja, nasilającej się elektroniki, kosmiczne dźwięki niczym z komputera jakiegoś statku kosmicznego. Panowie nie zapominają o tworzeniu chwytliwych melodii, co słychać w singlowym „The Pop Kids”, melancholijno-tanecznym „Twenty-something” czy wystrzałowym „Groovy”. Bardziej melancholijne „The Dictator Decides” z opadającymi smyczkami w tle pachnie nową falą, a wplecenie przerobionej żeńskiej wokalizy pod koniec robi wrażenie.

Ale nie zawsze jest tak przyjemnie, jak w przypadku „Pazzo!” z grubym bitem i syrenami w tle, który nie pasuje do reszty. Podobnie jak troszkę lepszy „Inner Sanctum”, idący ku bardziej współczesnej robocie. Bardziej podniosły „Undertow” jest na szczęście powrotem do pulsujących podkładów i zatracenia się na parkiecie – po to zresztą panowie grają. Wyjątkiem od tej reguły jest melancholijny „Sad Robot World”, który współgra brzmieniowo z całą resztą.

„Super” to kolejny solidny album Pet Shop Boys. Być może grupa nie stanie się znowu popularna jak na przełomie lat 80. i 90., ale panowie nie zgubili drygu do pisania wpadających w ucho melodii na imprezę. Nie powiedziałbym, że jest super, ale na pewno fajnie.

7/10

Radosław Ostrowski