Rebeka – Davos

Rebeka-Davos

Polska scena elektroniczna staje się coraz bardziej bogata, co jest zasługą takich projektów jak Król, The Dumplings, Kamp! czy Bokka. Równie duet Rebeka, czyli Iwona Skwarek i Bartosz Szczęsny, którzy do tej pory wydali dwie EP-ki i właśnie wchodzi do półek ich drugi album.

Piosenek jest raptem 10, z czego jedna („Białe kwiaty”) jest śpiewana po polsku, a estetyką najbliżej do triphopu z początku lat 90. Otwierający całość „The Trip” jest taką wędrówką z dziwacznym tłem, eterycznym głosem Iwony i klaskanej perkusji, tworząc zmysłową i tajemniczą aurę, potęgowaną przez kosmiczne dźwięki w połowie utworu. A to dopiero początek podróży z „Davos”. Bardziej łamany jest „What Have I Done?”, gdzie perkusja w tle dosłownie strzela, choć to delikatne pociski, a idące falami klawisze natężają swój rytm, pod koniec wspierany przez gitarę elektryczną. „Falling” mogłoby powstać spokojnie przez Kamp! (uderzenia perkusji), jednak początek z przemontowanymi głosami wywołuje zdumienie. A kiedy wchodzi lightowa gitara, powstaje magia, której nie jest w stanie zatrzymać nawet zapętlenie pod koniec.

Mnie z całego albumu najbardziej urzekł odrobinę gitarowy „Perfect Man”, taneczne „Today”, zagadkowe „Who’s Afraid?” oraz wspomniane już „Białe kwiaty”, jednak reszta też jest jak najbardziej godna uwagi, ale w zależności od nastroju. „Davos” to spójna i miejscami mroczna płyta, która dla fanów elektroniki i poszukiwaczy nowych dźwięków będzie sporą satysfakcją.

7/10

Radosław Ostrowski

Kortez – Minialbum EP

27710ec702f63378bebb48d4e67e3624

Kortez w zeszłym roku namieszał poważnie swoim debiutanckim albumem „Bumerang”, stając się objawieniem roku 2015. Teraz wychodzi – jak sama nazwa wskazuje – „Minialbum” z pięcioma nowymi utworami, utrzymanymi w klimacie debiutanckiej płyty, czyli brzmienia alternatywnego.

Podstawą jest gitara Korteza, jednak udaje się wzbogacić aranżacje, co pojawia się w otwierającym całość „Co myślisz?”, w którym pojawia się pulsująca perkusja oraz elektronika, tworząc odrobinę senny klimat. Intensywnie się robi w mroczniejszych (troszkę) „Kominach”, gdzie wszystko paruje i przyspiesza. Uspokojeniem można nazwać „Wiem, że mnie podglądasz” w jazzowym entourage’u (fortepian, wolna perkusja), podobnie jak najlepszy w całym tym zestawie „Joe”. Knajpiarsko brzmi „Ćma barowa” z bluesowo grającą gitarą elektryczną, tworząc bardzo depresyjny klimat. Na sam koniec dostajemy wydłużoną wersję znanej z debiutu piosenki „Z imbirem”.

Można się czepiać, że „Minialbum” to w zasadzie to samo, co „Bumerang”, tylko w krótszej formie, jednak całości słucha się po prostu znakomicie. Wyciszona, nadal intymna płyta z niebanalnymi i refleksyjnymi tekstami. Prawdziwa perła.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Vanessa Carlton – Liberman (deluxe edition)

Libermancover

Coraz więcej jest artystów tzw. one hit wonders, czyli takich mających spore szczęście, gdyż zapamiętano ich dzięki jednemu utworowi. Pewnie niewielu z was mówi nazwisko Vanessa Carlton, jednak założę się, iż wszyscy znają pochodzący z 2002 roku kawałek „A Thousand Miles”. Po tym hicie z debiutanckiej płyty były jeszcze 3 albumy, jednak panna Carlton przestała być tak znana w naszym kraju. Wydany w zeszłym roku najnowszy, piąty album „Liberman” raczej tego nie zmieni.

Czy to znaczy, że nie ma tu nic wartego nastawienia uszu? Wspierana przez producentów Steve’a Osborne’a (współpraca m.in. z a-ha, Simple Minds, KT Thunstall czy Suede) i Adama Landry’ego (Hollis Brown) nagrała popowy towar, zawierający tylko 10 kompozycji. Nie pozbyto się elementów elektronicznych, jednak już w otwierającym całość „Take It Easy” użyto jej z głową (może drażnić pulsująca perkusja na początku), zgrabnie wplatając w to żywe instrumenty (gitara, smyczki, trąbka) czy w rozmarzonym „House of Seven Swords”. Vanessa nadal grywa na fortepianie, co jest sporym plusem jak w żywszym „Willows”, zwieńczonym werblowa perkusją czy delikatnym walczyku „Blue Pool”, zmieniającym nastrój z każdą sekundą. Jednak im dalej, tym bywa różnie jakościowo, a folkowe „Matter of Time” zwyczajnie mnie wynudziło. Jednym uchem zaczęły mi piosenki wychodzić z ucha (z wyjątkiem „Unlock The Lock” i pianistycznego „Ascention”), a nie o to tutaj chodzi.

Kompletnie zaskoczyło mnie jak nadal głos Carlton jest bardzo dziewczęcy, uwodzący i czarujący, dobrze współgrający z warstwą muzyczną.

Jeśli komuś się nudzi i „Liberman” się spodoba, to może kupić od razu wersje deluxe z dodatkowym krążkiem. Jego zawartość to nagrania na żywo z sesji nagraniowej, czyli te same utwory w wersji pianistycznej, przez co te same piosenki zabrzmią zupełnie inaczej niż w podstawowej edycji, co podnosi wartość „Libermana”. Dlatego ode mnie jest:

7/10

Radosław Ostrowski

Phil Collins – Hello, I Must Be Going! (deluxe edition)

hello i must be going

Rok po swoim debiucie Phil Collins postanowił pójść za ciosem i nagrać drugi solowy album. Tym razem wsparty przez producenta Hugh Padghama, który współpracował m.in. z Kate Bush, Clannad, Eltonem Johnem i Frankiem Zappą ruszył w bardziej łagodną stronę rocka, kontynuując szlak debiutu.

Otwierający całość „I Don’t Care Anymore” prawie pachnie klimatem „In The Air Tonight” – spokojne, melancholijne klawisze, mocna perkusja oraz przerobiona gitara w tle. Ale z sekundy na sekundę perkusja uderza głośniej i silniej, a Collins zaczyna krzyczeć. Zmiana pojawia się w jazzowo-karaibskiej „I Cannot Believe It’s True” z przebojowym refrenem, świetnymi dęciakami oraz chórem. „Like China” zaczyna się jednostajnym riffem, wspieranym przez metaliczną sekcję rytmiczną oraz klaskanie w drugiej zwrotce, by pod koniec mocniej odezwała się gitara elektryczna. A im dalej, tym ciekawiej – „Do You Know, Do You Care?” zaczyna się jakby ktoś uderzył młotem, by wtedy odezwała się niepokojąca perkusja z elektroniką, tworzącą mroczny klimat oraz gitarą, a Phil zaczyna śpiewać z wysokiego C. Dodatkowo jeszcze „strzela” fortepian od połowy, co wprawia w konsternację.

Dla kontrastu cover The Supremes „You Can’t Hurry Love” to cieplejszy i lightowy Phil pachnący latami 60. oraz muzyką z Motown (te smyczki, ładny fortepian oraz refren – znakomitość), tak jak „It Don’t Matter to Me” z prostym, ale świetnie zrobionym refrenem. „Thru These Walls” jest bardziej wyciszone i idące w elektronikę, razem ze skromną perkusją. Ale po minucie klawisze stają się wrogie, a perkusja zaczyna „strzelać” pojedynczymi kulami, czyniąc rzecz bardziej poruszającą. Po tych eksperymentach przychodzi kolej na nastrojową balladę, czyli „Don’t Let Him Steal Your Heart Away” zagranym na fortepian (przynajmniej na początku), któremu potem towarzyszy swingujący sznyt smyków, gitary oraz sekcji rytmicznej. Na sam koniec dostajemy petardy w postaci instrumentalnego „The West Side” – wolno nakręcającego się numeru z jazzem (kapitalny saksofon), mocniejszą gitarą i wokalizami Phila oraz nastrojowy „Why Can’t It Wait Til Morning?” z pięknymi smyczkami, klarnetem oraz fortepianem.

I tak jak w poprzednich remasteringach albumów Collinsa, także tutaj znajdujemy drugi album z dodatkami. W większości są to utwory z tego albumu w wersji koncertowej, gdzie słychać jakim zwierzęciem scenicznym jest Phil (nowością jest koncertowa wersja „People Get Ready”). A mimo lat „Hello, I Must Be Going!” to kawał świetnej muzyki popowej z lat 80., jednak godnie wytrzymująca próbę czasu. Już nie mogę się doczekać kolejnych remasteringów Collinsa, a i plotki krążą o nowej płycie. Will see.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Rumer – Love Is The Answer EP

Love_Is_The_Answer

To jeden z najciekawszych popowych głosów w Wielkiej Brytanii, który brzmi jakby żywcem został wzięty z lat 70., co potwierdziły 3 dobrze przyjęte płyty. W zeszłym roku wyszła skromna EP-ka, która zapewne jest zapowiedzią nowej płyty.

Utworów jest tylko sztuk 4, ale stylistyka popu z lat 70. została zachowana, co można stwierdzić po charakterystycznych uderzeniach perkusji, wolno snującej się gitarze oraz obecności smyczków, tak popularnych w tym okresie muzyki rozrywkowej. Na początku dostajemy nostalgiczny utwór tytułowy. Zaczyna się od fajnych chórków, które przewijają się przez cały utwór, ciepły Hammond, delikatną sekcję rytmiczną, fortepian aż po mocniejszy riff gitarowy pod koniec. Piękna i przyjemna piosenka. „Being At War With Each Other” zaczyna się dość leniwie, od delikatnej perkusji oraz fortepianu (kapitalny środek w wykonaniu tego instrumentu), by oczarować. Bardziej przebojowe (jakby reszta utworów była mniej) jest nagrany z gitarzysta Paulem Pesco „I Can’t Go for That”, chociaż klawisze niemal łudząco podobne do „Sunrise” Simply Red (nawet linia melodyjna wydaje się zbliżona), ale bardzo przyjemnie buja, tak jak finałowy „Be Thankful for What You Got”.

To staroświecki pop sprzed 40 lat, gdzie wszystko brzmiało bardziej naturalnie i mniej plastikowo. Głos Rumer – bardzo delikatny i pełen ciepła, idealnie współgra z muzyką oraz niegłupimi tekstami. Ale czemu tylko 4 utwory?

8/10

Radosław Ostrowski

Tanita Tikaram – Closer To The People

tanita-tikaram-closer-to-the-people

Urodzona w Niemczech brytyjska wokalistka popowa, znana dzięki jednemu przebojowi z debiutanckiej płyty. Hitem było „Twist In My Sobriety”, a tą artystką Tanita Tikaram. Po tym oszałamiającym sukcesie dalej wydawała płyty, jednak żaden utwór nie powtórzył sukcesu. Co nie znaczy, że powstawało wiele dobrych utworów. Tanita postanowiła o sobie przypomnieć wydając „Closer To The People”.

Tym razem zamiast stricte popowego brzmienia, artystka powędrowała w kierunku bluesa i jazzu, w czym pomagał jej zespół, w skład którego wchodzili Bobby Irwin, Martin Minning oraz Matt Radford, współpracujący m.in. z Vanem Morrisonem. Że będzie inaczej pokazuje otwierający całość „Glass Love Train” – ciepły, łagodny numer ze spokojnie grającymi dęciakami drewnianymi i dzwoneczkami wszelkiej maści. Dalej jest równie spokojnie, ale nie nudno. „Cool Waters” z pianistycznym wstępem, żwawą gitarą oraz pięknymi smyczkami przyjemnie buja, „The Way You Move” jest szybszym tangiem rozegranym na gitarę oraz cudownym saksofonem, a tytułowy utwór z podniosłymi dęciakami rozsadza głowę.

Mi chyba najbardziej spodobały się utwory przypominające stare czasy jazzu oraz bluesa jak wolny „Gris Gris Tails”, gdzie wpleciono zgrabnie elektronikę czy knajpiarski „The Dream of Her” z przewodzącym fortepianem oraz solówką skrzypiec, a także „Food on My Table” z fajnymi dęciakami. Dojrzały głos Tanity dobrze współgra z tą stylistyką, chociaż pierwszy odsłuch może wprawić w konsternację.

Czy „Closer To The People” zmieni postrzeganie Tanity Tikaram jako artystki jednego przeboju? Wątpię, co nie zmienia faktu, że jest to bardzo przyzwoity materiał, zrealizowany ze stylem i smakiem. Przyjemnie się tego słucha, kompozycje wpadają w ucho, a czarujący głos Tanity uzupełnia całość.

7/10

Radosław Ostrowski

Phil Collins – Both Sides (deluxe edition)

both sides

Jest rok 1993, a Phil Collins jest jednym z najpopularniejszych wokalistów popowych w Wielkiej Brytanii. I wtedy wydaje swój piąty album, który – znowu – odnosi wielki sukces komercyjny oraz artystyczny. W całości wyprodukowany przez Phila album teraz doczekał się remasteringu oraz dodatkowej zawartości.

Zaczyna się od mocnego uderzenia w „Both Sides of the Story”, gdzie perkusja wali, a gitara z basem ubarwia swoimi pasażami początek, by ustąpić miejsca ciepłym klawiszom. Mimo upływu lat czuć moc uderzenia oraz silną energię z głosu Phila. Wszystko ulega potem wyciszeniu w „Can’t Turn Back The Years”, gdzie wszystko jest uspokojone – klawisze, perkusja. Mocniej uderza fortepian na początku „Everyday”, by wprowadzić w romantyczny nastrój, a w tym Phil czuje się jak ryba w wodzie. Dołącza potem perkusja, bas oraz klawisze, wspierane pod koniec przez gitarę. Cały album jest właśnie taki – bardziej refleksyjny, spokojnie zagrany, z krótkimi momentami wybuchu. Bywa kilka szokujących momentów (folkowy „We’re Sons of Our Fathers” z delikatną gitarą i wszechstronną elektroniką, idący troszkę w Orient „Can’t Find My Way” i dynamiczniejszy „Survivors”, mroczniejszy „We Fly Close” z cytrą otwierającą i kończącą utwór, troszkę przypominający „In The Air Tonight” czy inspirowany „irlandzkimi” dźwiękami „We Wait And We Wonder”), jednak całość sprawia wrażenie spokojnego i spójnego dzieła.

Drugi album zawiera w większości utwory w wersjach koncertowych, ale są też dwa utwory, które ostatecznie nie trafiły do pierwotnej wersji płyty. Pierwszy to melancholijny i wyciszony „Take Me With You”, drugim zaś „I’ve Been Trying” z ładnie grającą perkusją. Dodatkowo dostajemy jeszcze dwa utwory w wersji demo, czyli na bogato.

„Both Sides”, choć bardziej spójne i mniej różnorodne niż „Face Value”, to nadal dawka popu z bardzo wysokiej półki, unikającego banału oraz płytkości. Głos Phila nadal potrafi poruszyć, chociaż jest pozornie mniej ekspresyjny niż zwykle, kompozycje są co najmniej dobre, tak samo teksty. Dobrze, że album został zremasterowany, bo dźwięk brzmi przepięknie, a dodatki są ciekawe. Absolutnie warto mieć.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Ania Dąbrowska – Dla naiwnych marzycieli (limited edition)

Dla_naiwnych_marzycieli

To jedna z najlepszych polskich wokalistek ostatniej dekady. Dąbrowska znana z estetyki retro pop z lat 60., jednak już przy ostatnim albumie „Bawię się świetnie” widać było drogę ku współczesności. Najnowszy album „Dla naiwnych marzycieli” jest kontynuacją tego kierunku.

Od strony producenckiej za brzmienie odpowiada Aleksander Kowalski, znany bardziej jako Czarny HiFi – współpracujący ze środowiskiem hip-hopowym. Otwierająca całość singlowa „Nieprawda” odpowiednio zapowiada zmiany, tutaj pachnące reggae. Muzyka ta tutaj dominuje („Bez ciebie”, „Poskładaj mnie”) z chwytliwymi bitami, świetną perkusją, fletami, fortepianem oraz gitarą elektryczną.  Dalej jest równie przebojowo – przypominające kołysankę graną z adaptera jak w „Gdy nic nie muszę” (te smyki i klawisze) czy znowu reggae’owe „Bez ciebie” z ciepłymi klawiszami, gitarą oraz fortepianem. „Nie patrzę” z chwytliwą gitarą oraz elektroniczną perkusją zaskakuje tempem i przebojowym refrenem, podobnie jak pianistyczny „Naiwny marzyciel” czy gitarowe „Oddycham” z przepięknymi skrzypcami pod koniec. Dla mnie jednak perłą w koronie jest „Staram się nie czuć”. Zaczyna się niemal jak kawałek country z gitarami w rolach głównych, do których potem dołącza flet, fortepian i trąbka. Na sam koniec dostajemy anglojęzyczne „I’m Trying to Fight It”.

Ale wydanie limited zawiera dodatkowy materiał, który nie jest w żadnym wypadku zapchajdziurą. Trzy utwory w wersjach akustycznych, jeden remix, jedno demo i trzy nowe kawałki. Sama Ania nadal czaruje swoją barwą głosu, jedyną w swoim rodzaju oraz słodko-gorzkimi tekstami o miłości. Wszystko brzmi znakomicie, więc warto było czekać cztery lata. Ania Dąbrowska nigdy tak dobrze nie brzmiała.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Adele – 25

Adele_-_25_%28Official_Album_Cover%29

Minęły aż 4 lata, gdy Adele postanowiła przypomnieć o sobie. Konsekwentnie album nosił tytuł taki, jak wiek wokalistki w trakcie nagrywania i otoczyła się sztabem producentów (m.in. Ryan Teder, Paul Epworth i Danger Mouse).

Całość rozpoczyna melancholijne „Hello”, które każdy słyszał wielokrotnie w radiu. I z sekundy na sekundę staje się coraz bardziej intensywne, ciężkie i chwytające za gardło. Jednak zamiast zaatakować mocniej, Adelka w „Send My Love” idzie w stronę bardziej współczesnego popu, opartego na chwytliwej gitarze i skocznej, elektronicznej perkusji. Mroczniejsze jest „I Miss You” z dziwnymi głosami w tle, brzmiącymi jak duchy. Aurę tajemnicy potęguje szybkie uderzenie perkusji oraz Hammondy – coś niesamowitego. Zamiast podkręcenia aury, wyciszenie w romantycznym, zagranym na pianinie „When We Were Young”. Fortepian odzywa się też w żywszym „Remedy”, a „Water Under the Bridge” jest przyjemną odskocznią z ładnymi gitarami w tle, tylko jakoś ta perkusja mi tu nie pasuje. Zupełnie inaczej jest z „River Lea” – troszkę gospelowym utworze (te chórki i klawisze), który w refrenie pokazuje inne oblicze. Melancholijny romantyzm powraca w pięknym „Love In the Dark” z fortepianem oraz smyczkami, a tuż po nich gitarowe „Million Years Ago” oraz pianistyczne „All I Ask”, by na sam koniec dostać przebojowe „Sweetest Devotion”.

Adele coraz bardziej zaskakuje swoim kompozycjami, pełnymi ciekawych smaczków i detali, a sama jej barwa głosu to jeden z najpotężniejszych głosów ostatnich lat.  I muszę przyznać, ze „25” najbardziej podoba mi się z całej dyskografii Adele, dając nadzieję, że Brytyjka nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. A co do „25” ocena może być tylko jedna:

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski


Kombii – Symfonicznie

kombii symfonicznie

Od lat jest wyczuwalny trend nagrywania albumów z muzyką symfoniczną. Tym razem do tego zaszczytnego grona postanowiła dołączyć grupa Kombii, wspierane przez Polską Orkiestrę Radiową, zaś aranżacje to dzieło Jacka Piskosza i Pawła Dampca. Bo jakżeby inaczej uczcić 40-lecie działalności grupy, jak nie nagraniem symfonicznych wersji swoich przebojów? Koncert nagrano w Arkadach Kubickiego 22 września 2015 roku.

I muszę przyznać, że wersje symfoniczne są na pewno ciekawsze od elektroniczno-popowej rąbanki (pod warunkiem, że mówimy o nowych przebojach), co daje przykład epickiego „Pokolenia” ze znakomitymi smyczkami – na początku melancholijnymi i podniosłymi, by potem przyspieszyć, nadając całości dynamiczny charakter. Zmianę wyczuć można w romantycznym „Jak pierwszy raz” (te cymbałki, harfa i trąbki pod koniec), gdzie także słychać już popowy sznyt zespołu z chwytliwym basem oraz akustyczną gitarą Skawińskiego. Równie lirycznie brzmi „Awignon” z mocnym wstępem oraz ładnymi smyczkami i dęciakami drewnianymi, przez co mniej irytuje. „Ślad” zaczyna się tajemniczymi uderzeniami perkusji oraz mroczniejszymi klawiszami, wspieranymi przez smyki. „Królowie życia” są bardziej melancholijni, skręcający w jazz (fortepian), podobnie jak walc „Sen się spełni”. „Kto sieje wiatr” jest bardzo stonowane, gdzie poza głosem Skawińskiego, gra tylko fortepian, ale prawdziwą perłą jest tutaj „Black and White” zaczynające się od uderzeń kotłów i perkusjonaliów, nadających dziełu bardziej epickiego rozmachu (w czym pomagają smyki i dęciaki).

Kontrastem jest „Myślę o Tobie” idące w stronę bardziej latynowskich brzmień z plumkającymi smykami, za to spory luz czuć w „Victoria Hotel”, zaś umieszczone na finał „Nasze rendez-vous” pachnie romantyzmem, że nie da się od tego uwolnić.

Kolejny przykład, że symfoniczne albumy to nie jest tylko bezczelny skok na kasę oraz brak pomysłów. Absolutnie warto mieć.

8/10

Radosław Ostrowski