Haim – Something to Tell You

Something_To_Tell_You_Haim

Trzy siostrzyczki zapatrzone w pop-rockowe brzmienia lat 80. przykuły uwagę swoim debiutem “Days Are Gone”. Ale to było cztery lata temu i do tego czasu Alana, Danielle oraz Este Haim postanowiły troszkę zmienić klimat, używając bardziej “organicznych” dźwięków. Czy udało się to założenie? Odpowiedź ma dać “Something To Tell You”.

Zaczyna się od potencjalnego hitu na lato, czyli singlowego “Want You Back” pełnego eterycznej elektroniki, “klaskanej” perkusji oraz bardzo nośnego refrenu, a także odbijającego się głosowego echa niczym z Jamesa Blake’a. I ta mieszanka pop-rockowa brzmi więcej niż fajnie, troszkę przypominając The xx, lekko Jessie Ware (wokale) oraz stylem lat 80., co słychać w “Nothing’s Wrong” z elektroniczną perkusją, skoczną gitarą oraz lekkim “przymuleniem” ambientowym pod koniec czy bardzo tanecznym (aczkolwiek polanym sosem indie) “Little of Your Life” z podkręconą perkusją, soulowym sznytem oraz zgrabnym riffem pod koniec. Sporo tutaj przestrzennych, ambientowych eksperymentów pełnych oszczędnej perkusji (“Ready for You”), potrafiącej się też rozpędzić (“Kept Me Crying”), rozmarzonych klawiszy (utwór tytułowy czy “You Never Knew”), większej obecności gitar wziętych od Ariela Pinka (“You Never Knew”), a nawet żwawych smyczków (“Found It In Silence”).

Ale im dalej w las i coraz bardziej siostry próbują się bawić dźwiękami, to po prostu brakuje tego kopa z początku albumu. Do tego jeszcze nie brakuje niebezpiecznych skrętów w stronę plastikowego popu jak w “Walking Away” z niezłymi pogłosami. Nie mogę też odmówić uroku bardzo delikatnym głosom sióstr (razem mają siłę huraganu), co też nie psuje przyjemności.

Drugi album Haim to taki album do przesłuchania na letnie dni – pełen ciepła, rozmarzonego klimatu oraz paru chwytliwych kawałków. Dobre, delikatne (może za bardzo) i mimo pewnych udziwnień realizacyjnych dostarcza wiele przyjemności.

7/10

Radosław Ostrowski

Lorde – Melodrama

135e9ae4d19e7816e0ffdd9a95922a0c.1000x1000x1

Na nowe dokonanie debiutantki z Nowej Zelandii trzeba było czekać 4 lata. Lorde – teraz 20-letnia kobieta – sama zajęła się produkcją wsparta przez Jacka Antonoffa, współpracującego m.in. z Taylor Swift, Sią, fun czy St. Vincent. No i pytanie: dostajemy to samo czy będzie coś lepszego?

Artystka nadal otacza się stylistyką dream popu pełnego elektroniki. Otwierający całość “Green Light” zaczyna się od krótkich uderzeń fortepianu, przyspieszających w refrenie, dodając szybką perkusję. Pulsujące, pełne minimalistycznej perkusji oraz nakładających się wokali w tle “Sober” brzmi niczym zakoszony St. Vincent, gdyby nie te dęciaki pod koniec refrenie. Rozmarzony klimat poprzedniego albumu wraca w “Homemade Dynamite” I gitarowym “The Louvre” z zapętlonymi klawiszami. Zaskoczeniem dla mnie była pianistyczna ballada “Liability” o ciemnej stronie sławy (I utrzymana w podobnym tonie “Writer in the Dark”) czy pełen elektroniki, smyczków oraz “pstrykanej” perkusji “Hard Feelings/Loveless”, zmieniająca w połowie klimat, bardziej idąc w stronę lat 80. (dziwne szumy, perkusyjne eksperymenty). Melancholijny “Sober II (Melodrama)” uderza wstępem smyczkowym (skrzypce jeszcze się tu przewiną), zgrabnym nakładaniem się głosów w refrenie oraz cykaczami w połowie. Ale prawdziwą petardą jest tutaj dynamiczny “Supercut” stworzony wspólnie z Jean-Benoit Dunckelem (Air).

Sama Lorde mocno poprawiła swój warsztat, parę razy chwytając za gardło (“Writer in the Dark”), bardziej dojrzewając tekstowo, nie tylko opowiadając o beztrosce, ale też o rozczarowaniach. Do tego wszystko podrasowane przebojową muzyką, pełną pokręconych dźwięków. Niby jest tak samo, ale inaczej i nie ma żadnej dramy.

8/10

Radosław Ostrowski

Lorde – Pure Heroine

Lorde_Pure_Heroine

Kolejna intrygująca przedstawicielka Nowej Zelandii, krainy hobbitów, pięknej przyrody oraz Gotye.to właśnie stamtąd pochodzi Ella Marija Lani Yelich-O’Connor, bardziej znana jako Lorde. Swój pierwszy album wydała cztery lata temu, sama osiągając ledwo 16 lat. Czy wtedy była z niej taka “Czysta heroina”?

W kwestii produkcji wsparł ją spec z ojczystego kraju Joel Little, który współpracował m.in. z Lee Goulding, Imagine Dragons czy Samem Smithem, dając mieszankę popu z elektroniką. “Tennis Court” uderza przestrzennym fortepianem, zmieniającym się, “tykającymi” klawiszami niczym z 8-bitowej gry oraz minimalistycznej perkusji, zmieniającej się znane z rapu cykacze, by w refrenie nabrać chropowatości. Minimalizm ten jest obecny cały czas: czy to w opartym na tłustym bicie ze “świdrującą” elektroniką (“400 Lux”), przebojową perkusji (singlowe “Royals”), wokalnego zapętlenia (rozmarzone “Ribs”z perkusją jak petard – przynajmniej na początku), odbijającego się niczym echo fortepianu (“Buzzcut Season”) czy początek a capella okraszony orientalnymi wstawkami (“Team”), dodając oszczędne klawisze.

Nawet jeśli poszczególne utwory brzmią troszkę na jedno kopyto, to jakimś cudem udaje się utrzymać zainteresowanie. Zarówno rozmarzonymi klawiszami (“Still Sane” czy brzmiące niemal kołysankowo “White Teeth Teens”) czy wejściem gitary elektrycznej (“A World Alone”). Lorde bardzo przypomina klimatem oraz stylem Jamesa Blake’a, troszkę The xx niż Lanę Del Rey, do której często jest porównywana. Dziewczyna miała bardzo delikatny głos, którym bardziej mruczy czy rapuje niż śpiewa, ale w tym rozmarzonym świecie dźwięków to zupełnie wystarczyło.

“Pure Heroine” mogło wielu podrażnić pójściem z prąd wobec współczesnych trendów muzyki popularnej, ale singlowe numery mocno zapadały w pamięć. Po przesłuchaniu całości stwierdzam, że jest to dobry materiał z kilkoma nośnymi numerami. Wersja deluxe serwuje jeszcze parę cacek jak postrzelony “Million Dollar Bill” czy bujający “The Love Club” dają wiele satysfakcji. Już nie mogę się doczekać, gdy dostane do ręki drugi album.

7/10

Radosław Ostrowski

Zbigniew Wodecki – Zbigniew Wodecki

reedycja_cd

Kto z nas nie kojarzył tego trębacza, skrzypka i wokalisty obdarzonego poruszającym, pełnym energii głosem oraz lwią grzywą? Zmarły w maju 2017 roku Zbigniew Wodecki zostawił spory dorobek, choć do dziś kojarzy go głównie z “Pszczółką Mają”. Sytuację zmienił album koncertowy nagrany z Mitch & Mitch, zawierający piosenki z zapomnianego i niedocenionego debiutu z 1976 roku. Czemu o tym mówię? Albowiem ten debiut postanowiono wydać na płytach, poddając go remasteringowi.

Troszkę bałem się tego, gdyż aranżacje duetu Mitch & Mitch rozpisane na orkiestrę bardzo mocno zapadły mi w pamięć. Okazuje się, że dość wiernie trzymano się wersji z oryginału, które są ładne, pełne dęciaków i smyczków, jak to w przypadku eleganckiego popu z lat 70., nie sprawiając dużej różnicy. Dźwięk brzmi czysto, przestrzennie, dając wiele instrumentów do odkrycia. Na dzień dobry dostajemy przeurocze “Rzuć to wszystko co złe” z ładnymi dęciakami między zwrotkami. Równie piękny jest oparta na Hammondach “Pieśń ciszy”, gdzie jest też uroczy chórek w refrenie oraz subtelne solo na trąbce. Szukający bardziej dynamicznych piosenek pokochają “Wieczór już” (na końcu fantastyczne solo skrzypiec), “Opowiadaj mi tak” z fantastycznym wstępem dęciaków. Resztę dominuje liryczny, ale zawsze elegancki pop. Czy to bardzo nostalgiczna “Ballada o Jasiu i Małgosi” z pięknymi perkusjonaliami oraz fletem, oparte na gitarach “Panny mego dziadka” czy “Dziewczynę z konwaliami” (akurat wersja późniejsza – koncertowa znacznie fajniejsza).

Wodecki jest tutaj bardzo delikatny, jakby ledwo rysował głosem każdą piosenkę (“Kochałem Panią kilka chwil”), uwodząc wręcz poetyckimi tekstami, nie ocierającymi się o banał, co w przypadku piosenek o miłości było łatwo. Dodatkowo wygrzebano utwór, który nie zmieścił się na winylu i teraz “Tak daleko, tak blisko” można premierowo usłyszeć. Bardzo stylowa, elegancka płyta z niegłupimi tekstami oraz bardzo cudownym głosem Wodeckiego. Tego głosu już więcej nie usłyszymy, ale pozostają jeszcze piosenki oraz płyty.

Radosław Ostrowski

The Ceez – O chłopcu polskim…

o chłopcu polskim

Nazwa wykonawcy kompletnie nic nie mówiła mi. Pod pseudonimem The Ceez ukrywa się Piotr Okrasa – wokalista, kompozytor i producent muzyczny, mieszający gatunki muzyczne. Mieszka w USA, a swój najnowszy album “O chłopcu polskim…” to próba stworzenia muzycznego portretu Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Tak, jest to album z wierszami poety, ale skupiamy się tu na okresie przedwojennym. Co dostajemy w rzeczywistości?

Mieszankę popu, rocka i jazzu, wspartego przez elektronikę. Krótka “Ars poetica” serwuje sporą dawkę elektronicznych dziwadeł oraz krzyku zamiast wokalu, by płynnie przejść do “Wiosny” mieszającej soul (wokalizy w tle) z jazzem (cudowny saksofon), uderzająca niczym budząca się przyroda. Zdarza się zapętlenie elektroniki (“Stuletni wieczór”) z szorstką gitarą, czaruje dźwiękami przypominającymi harfę (“Morze wracające”) skręca troszkę w soul, daje zaszaleć funkowemu basowi (“Erotyk” zakończony dynamicznym riffem gitary), by zwrócić się ku bossanovie jak w “Słowach do deszczu”.

Nie brakuje klasycznego jazzu (oparte na fortepianie i trąbce “Już nie pamiętam”), akordeonowego tanga (“Warszawa”), jak I pomieszania wszystkiego, co się da jak w 7-minutowym “O mój Ty smutku cichy”. Najpierw dostajemy żwawe solo trąbki, do której dołącza się sekcja rytmiczna I gitara akustyczna. Swoje też robi schowana w tle gitara elektryczna, odzywająca się mocniej w połowie razem z klawiszami, kończąc solówką trąbki. Nawet orientalne smyczki (“Drzewa”) nie są tylko efektownym bajerem, mającym zwrócić naszą uwagę. Finał z kolei jest bardzo mroczny: zarówno gitarowa “Elegia o… chłopcu polskim”, pełna pasażowego tła oraz bluesowa“Śmierć” dają mocnego kopniaka.

Sam wokal Ceeza jest ekspresyjny, niemal chłopięcy, ale nigdy nie przesadza, nie denerwuje, a ułożenie piosenek nie jest zbiegiem okoliczności. “O chłopcu polskim” układa się w spójną historię od narodzin do śmierci sklejona ze słów Baczyńskiego. Dla wielu ten rozrzut stylistyczny może sprawić dezorientację czy chaosu, ale wszystko jest pod kontrolą. To bardzo piękna płyta z kilkoma niesamowitymi momentami, której trzeba dać szansę.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Girls on Fire – Siła kobiet

sila kobiet

Kolejny przykład na to, że program typu talent show są w stanie wyłuskać interesujące osobowości. Pod warunkiem, że nie zostaną przemielone do wymogów współczesnego rynku. Trzy panie z Wrocławia: Marta Dzwonkowska, Joanna Cholewa i Monika Wiśniowska-Basel, czyli trio Girls on Fire na pierwszy rzut oka wydaje się tylko kolejnym girlsbandem. Ale debiutancki album “Siła kobiet” to pop z wyższej półki.

To mieszanka czarnych brzmień z funkiem I odrobiną rocka. Już tytułowy utwór zaczyna się z pazurem (gitara oraz nośny refren), wchodzi w ucho z prędkością światła, zostając na dłużej. Parkiet byłoby w stanie podbić funkowe “The Rat Race” z cudnym Hammondem oraz rozpędzonym basem. “Kto da więcej?” zaczyna się od wyliczanki, by dodać cięższą elektronikę (czuć ducha lat 80.) zmieszaną z nośnym refrenem. Podobnie jak w żwawym “No dalej, hej!”, a ducha soulu i jazzu (dęciaki) czuć mocno w bardzo skocznym “Lazybones”. Osoby szukające czegoś intymniejszego oraz spokojniejszego polubią liryczną “Poście-love”, choć pod koniec dochodzi do ostrego wejścia gitary elektrycznej.

Niespodzianką było funkowe i oparte na synthpopowych klawiszach “Social Media”, do których w tle dołącza gitara z fortepianem. Równie syntezatorowe (I mroczniejsze) klimaty podrzuca “Virtual Heroes”, który z każdą sekundą rozpędza się swoimi instrumentami. Powrót do początku daje “Nie!grzeczny bądź” zaczynający się śpiewaną a capella przyśpiewką, by wrócić do popowo-soulowej stylistyki, razem z dynamicznymi “Kłamstwami” czy “Jaka bym była”.

Wszystkie panie radzą sobie świetnie, także śpiewając po angielsku, a wspólne zaśpiewy to prawdziwe petardy. Zarówno w momentach wyciszenia, jak I bardziej ekspresyjnych fragmentach. Także teksty nie tylko skupione na relacjach damsko-męskich (“Nie!grzeczny bądź”), losie kobiety (wyciszone “Do K.”) czy wirtualnym życiu (“Social Media”), ale nigdy nie ociera się o kicz czy banał. Zrobione z pomysłem, bez skrętów w plastik “Siła kobiety” ujmuje swoim bezpretensjonalnym urokiem, pełnym pasji. Czekam na więcej.

8/10

Radosław Ostrowski

Beth Ditto – Fake Sugar

Fake_Sugar_cover

Trudno nie zauważyć Beth Ditto – wokalistki bardzo popularnego w latach 90. Gossip. I nie chodzi tu tylko o gabaryty, ale o spore umiejętności wokalne. Tym razem artystka (po 6 albumach z macierzystą formacją) postanowiła spróbować sił solo, czego efektem jest “Fake Sugar”.

Od strony producenckiej Ditto dostała wsparcie od Jennifer Decilveo, współpracującą m.in. z B.o B., Rynem Weaverem czy Melanią Martinez. Czuć tutaj zarówno popowe ciągoty producentki zmieszane z lekko rockowym zacięciem. Taki jest otwierający całość wyciszony “Fire”, który przy obecności perkusji dokonuje (niewielkiego, ale jednak) przyspieszenia. Równie spokojny jest “In and Out” z nakładajacym się echem, ale tytułowy utwór z aktywniejszą perkusją pasuje do tańca (i jeszcze te cudne chórki). Takiego, bardziej intymnego oblicza się nie spodziewałem, choć zgrabnie wykorzystywana elektronika tworzy specyficzny klimat.

Czy to znaczy, ze brakuje szybszych numerów? Absolutnie nie, bo tempo przyspiesza od połowy wydawnictwa. Taki jest “Savoir Faire”, ocierający się o alternatywny pop, “We Could Run” z “brudną” elektroniką oraz dynamiczną perkusją (końcówka jest świetna), bardziej skoczny “Oh La La” z zakrzyknięciami w tle czy najostrzejszy w zestawie “Go Baby Go” oraz mocne gitarowo “Oh My God”. Dopiero pod koniec płyty wszystko się uspokaja i wycisza jak w niemal eterycznym “Love in Real Life”.

Ditto zaskakuje tym, jak bardzo łagodnie, wręcz delikatnie wykonuje swoje utwory, rzadko pozwalając sobie na ekspresję. To bardzo liryczna płyta, pełna miłości, ale i smutku, co dobrze oddają teksty. I nie jest to w żaden sposób przesłodzone, co w przypadku pop-rockowego grania jest bardzo łatwo. Może troszkę dla mnie było za spokojnie, niemniej “Fake Sugar” jest przykładem dobrej, nieoczywistej, popowej muzyki zrobionej z głową.

7,5/10

 

Radosław Ostrowski

De Mono – XXX

b5zn1qm4q144

Kto nie pamięta takich piosenek jak “Statki na niebie”, “Kochać inaczej” czy “Kamień i aksamit”, ale ostatnio o De Mono mówi się z powodu kłótni między obecnymi i byłymi członkami zespołu, a ostatnia płyta zawierała symfoniczne wersje znanych hitów. Więc pora usłyszeć je w wersji akustycznej z okazji 30-lecia działalności. Nie brzmi to zbyt fajnie, prawda?

Ale na początek dostajemy premierowy kawałek, czyli “Próżno nie chcę czekać na twoją miłość” – sympatyczny numer z gitarą akustyczną oraz klimatem takim karaibskim. Jednak im dalej, tym pojawia się pare ciekawych pomysłów jak ubrane w tango “Póki na to czas” ze skocznym akordeonem czy bardzo “płynący” fortepian w “Zostańmy sami”. Także kompletnie podkręcona perkusja I ciepłe klawisze zmieniają nastrój “Statków na niebie”, a saksofon dominuje w “Ostatnim liście”, gitara przyspiesza w skocznej, wręcz tanecznej wersji “Nasza jest cała ta noc”, mocniej atakują dęciaki w “Naszym mieście nocą”. Można się czepiać, że sięgnięto po bardzo znane numery, ale aranżacje dodają im drugiego, ciekawego życia jak w przypadku “afrykańskich” “Kolorów” z fantastyczną perkusją oraz zaśpiewem w refrenie.

Krzywy jest w dobrej dyspozycji wokalnej, jakby głos mu zakonserwowali i nadal ma młodzieńczą energię. Reszta zespołu też dobrze się bawi, a muzyka sprawia wielką frajdę wszystkim. Może brakuje odrobinki szaleństwa, ale efekt jest satysfakcjonujący. Liczę jednak na nowe kawałki.

7/10

Radosław Ostrowski

Marc Cohn – Careful What You Dream: Lost Songs and Rarities

Careful_What_You_Dream

Artystów jednego przeboju było, jest i będzie całe mrowie. Dlaczego nie udało im się wylansować więcej niż ten jeden pamiętny utwór? Nie wiadomo. Jednym z takich wykonawców jest niedawno świętujący 58 urodziny Marc Cohn, którego utwór “Walking in Memphis” z debiutanckiej płyty słyszał niemal każdy. W zeszłym roku artysta z okazji 25-lecia działalności wydał nietypowy album.

Jest to zbiór piosenek, które napisane zostały przed wydaniem debiutu, ale nigdy nie zostały opublikowane. Słychać, że to nagrania z prób (obecność realizatorów), bo słychać realizatorów oraz krótkie próby. Cohn i fortepian są niemal idealną parą, co pokazuje bardzo poruszający “Maestro”, walczyk “Nowhere Fast” ze wsparciem akustycznej gitary (podobny duet, acz bardziej melancholijny jest w “From the Faraway Nearby”, gdzie strunowiec jest traktowany na równi i dochodzi mandolina ze skrzypcami). Ten minimalizm oraz pozorna monotonia okazuje się kluczem do sukcesu, ale ciągle dodawane są różne instrumenty: delikatna elektronika i perkusja (troszkę przypominająca Petera Gabriela “The Color of Monday”), romantyczna gitara elektryczna (“The Good in Everyone”), płynące pięknie smyczki (“Hold on for Me” oraz niemal orkiestrowa wersja “Nowere Fast”). Ale najważniejszy zawsze jest fortepian oraz mocny, bardzo emocjonalny wokal Cohna. Obydwie te rzeczy wystarczą w zupełności, by zbudować klimat, co świetnie pokazuje w “Street of Windows” czy przepięknym “Silent Movie”.

Bardzo ciepły, delikatny, ale i bardzo przejmujący to głos, opowiadający proste, ale niegłupie historie. I ostrzega: uważajcie o czym marzycie. Jest to brzmienie takie, które kiedyś zwano eleganckim popem zrobionym z żywych instrumentów, a nie opierając się na plastikowym umpa umpa, więc przejdzie bez echa. Co nie znaczy, że jest to dzieło pozbawione jakiejkolwiek wartości. Szlachetny pop w dobrym wydaniu I stylu.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Natalia Niemen – Niemen mniej znany

0006EO1WLD4GXCVH-C122

Choć wielu współczesnych młodych ludzi może tego nie wiedzieć, Czesław Niemen był jedną z najbardziej wyrazistych postaci w historii polskiej muzyki rozrywkowej, mierzącym się z niemal każdym gatunkiem muzycznym. W świadomości słuchaczy (sporej większości) pamiętany był głównie dzięki przebojom z lat 60. („Dziwny jest ten świat”, „Pod papugami”, „Sen o Warszawie”). Jednak córka artysty, Natalia postanowił nagrać tribute album dla swojego ojca. Nic dziwnego, ale wybór piosenek zasługuje na uznanie, gdyż artystka rzuciła się na piosenki z dwóch ostatnich płyt Niemena („Terra Deflorata” z 1989 i „spodchmurykapelusza” z 2001) i zmieniła aranżacje na żywe instrumenty, w czym pomógł producent Piotr Dziubek.

Zaczyna się od dziwacznego miksu w „Pojutrze szary pył”, gdzie słyszymy na początku fortepian połączony z bardzo egzotycznie brzmiącą gitarą, która potem zmienia się w surową riffową rzeź. Gdy dochodzi do tego sekcja rytmiczna, zmienia się klimat kompletnie, a riffy stają się coraz agresywniejsze i psychodeliczne. Równie ostro jest w jazz-rockowym „Począwszy od Kaina”, gdzie saksofon z gitarami oraz klawiszami tworzy zwarty trójkąt. Ale gdy dochodzi do głosu Krzysztof Zalewski, to jest już pozamiatane. Pianistyczna „Zezowata bieda” zaskakuje rytmem oraz minimalistyczną formą, a „Spojrzenie na siebie” po skręt w progresywne eksperymenty (podniosłe klawisze na początku, skręcające w sposób wręcz bujający – sekcja rytmiczna podkręca atmosferę, a gitara brzmi niemal hard rockowo, by na koniec wszystko się wyciszyło). Mocny rollercoaster, podobnie jak niemal soulowo-funkowy „Trąbodzwonnik”(perkusja z klawiszami brzmią świetnie) z ostrymi wejściami gitary i saksofonu. W podobne rewiry wchodzi „Dolaniedola” z rytmicznym basem oraz funkowymi klawiszami.

Ale nie byłem w stanie przewidzieć jak ładnie gra fortepian w prostym, bardziej jazzowym „Spodchmurkapelusza” pełnym loopów oraz cofania (na początku). I potem wchodzi mroczny „Antropocosmicus” z pulsującym latami 70. „Jagody szaleju” (funkowy bas, szybka perkusja oraz chórek w refrenie). Trzeba pochwalić pomysłowe aranżacje, gdzie nawet znalazło się miejsce na folk (modlitewna „Terra Deflorata” z poruszającym solo skrzypiec i cymbałów) czy bardziej klasyczne wstawki (pianistyczne „Nie wyszeptuj” z szalonymi smyczkami), przez co bogactwo potrafi wręcz oszołomić.

Natalia ma podobną barwę głosu i sposób śpiewania jak ojciec, co nie jest w tym przypadku wadą, czasami jednak potrafi być nadekspresyjna, ale w połączeniu z muzyką efekt jest piorunujący jak po eksplozji granatu. Razem z bardzo wnikliwymi tekstami, gdzie pokazane są różne tematy: od ludzkiej zawiści przez pochwałę natury. To wszystko tworzy fascynujące, wielowarstwowe dzieło, które po każdym odsłuchu tylko zyskuje. Takiego Niemena nie znało zbyt wielu, a popularyzacja może tylko wspomóc.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski