Depeche Mode – Spirit (deluxe edition)

Spirit

Wrócili. Kazali czekać cztery lata, ale wielu (liczyć w milionach) fanów trzech facetów w czerni w wieku już niemłodym w końcu się doczekało. Dave Gahan, Martin Gore i Andy Fletcher po 4 latach znowu usiedli, pomyśleli i nagrali. Czy fani muzyki w stylu dla Depeszowców będą usatysfakcjonowani?

Za realizację albumu nr 14 pod wielce wymownym tytułem „Spirit” (czyli duch, nie mylić ze spirytusem) odpowiada James Ford (członek Simian Mobile Disco), ale od samego początku czuć i słychać, że to Depeche Mode, tylko bardziej przestrzenni. Mrok czuć już od samego początku w tnącym gitarą oraz fortepianem „Going Backwords”. Drugi w kolejne jest singlowy „Where’s the Revolution” i jest tutaj więcej elektroniki, która pulsuje i podkręca poczucie zagrożenia, by w refrenie eksplodować, w czym pomaga perkusja oraz sporadycznie wchodząca gitara elektryczna. Bardziej gitarowo i melancholijne (to mniej znane oblicze Depechów) dzieje się w przypadku smutnego „The Worst Crime”, ale pod koniec odzywa się gwałtowna perkusja. „Scum” strzela niczym seria i z karabinu, bardziej nadając się na imprezę, zahaczając o ambient, a w podobne rewiry zapuszcza ciemny niczym noc „You Move”.

Kompletnie wszystko zmienia się w „Cover Me”, gdzie znów jest melancholia podlana delikatną gitarą oraz dziwacznymi pomrukami zapowiadającymi burzę. Perkusja powoli zmienia tempo, a pomruki stają się coraz mroczniejsze, by coraz bardziej świdrować. Wręcz „pogrzebowo” wybrzmiewa „Eternal”, jednak dalej dźwięki stają się coraz bardziej melancholijne, niemal pochłaniając słuchacza. Powrotem do gitary jest „Poison Heart”, gdzie perkusja wali z całą mocą oraz głębią, by potem zahipnotyzować bitem w „So Much Love” (perkusja w połowie idzie w niemal techno) i minimalistycznym „Poorman”, do której dołącza powoli perkusja oraz wokalizy w tle.

Martin Gore przywrócił mi nadzieję, że jeszcze nie zapomniał jak się pisze dobre melodie, a mocarny głos Davida Gahana tak świetnie nie brzmiał od dawna. Fani mogą się zaopatrzyć w wersję deluxe z dodatkowymi pięcioma utworami, które są alternatywnymi wersjami piosenek z podstawki (a dokładniej wersjami instrumentalnymi): „Fail” (wokal brzmi tutaj niczym echo), „Scum”, So Much Love”, „Cover Me” oraz „Posion Heart”.

Jeśli ktoś jeszcze zwątpił w to, że Depeche Mode jest w stanie stworzyć coś porywającego i przebojowego, „Spirit” przywraca nadzieję w mistrzów elektroniki. Jest wszystko to, za co fani pokochali ich od prawie 40 lat: melodyjność, chropowaty klimat, refleksyjne teksty oraz charyzmatyczny wokal Gahana. O takiej formie mogą pomarzyć nieliczni.

8/10

Radosław Ostrowski

Michael Buble – Nobody But Me

Michael_Buble_Nobody_But_Me

To jeden z najpopularniejszych kanadyjskich wokalistów popowych, kojarzony dzięki eleganckiemu brzmieniu, czerpiącemu z tradycji swingu oraz muzyki lat 50. i 60. Nie jest on żadnym bublem, ale zawsze słuchanie jego głosu sprawia sporą przyjemność. Zwłaszcza paniom, co mnie nie dziwi. Taki jest Michael Buble i sięgając po nową, dziewiątą płytę, nie spodziewałem się zmian.

Od strony producenckiej odpowiada sztab producentów (m.in. sam wokalista, Alan Chang i Johan Carlsson), co musiało się odbić na jakości. Początek to akustyczna gitara w „I Believe In You”, które niebezpiecznie idzie w folkowo-popowe szlaki, do których artysta zwyczajnie nie pasuje. Ale potem wchodzą swingujące dęciaki i już jesteśmy w domu, bo „My Kind of Girl” jest po prostu fantastyczne, ale tytułowy utwór jest mieszanką swingującego fortepianu, leciutkiej perkusji i trąbeczek, a szokiem jest krótka wstawka rapera Black Througha. Drugim niewypałem jest mieszająca pop z harmonijką oraz rapowaniem „Today’s Yesterday Tomorrow”. Tutaj bardziej pasowałaby jakaś młodociana gwiazdka popu, a nie Buble. Ale najlepiej nasz elegancik sprawdza się w nastrojowych, lirycznych piosenkach jak zwiewna „On an Evening In Roma” (płyną te smyczki na początku, a akordeon ładnie przygrywa w tle), „The Very Thought of You” czy dostępne w wersji deluxe „This Girl Is Mine”. Fajną i miła odskocznią jest zgrabny, grany na ukulele „Someday”, czyli duecik z Meghan Trainor.

Dodatkowa wersja ma aż trzy nowe kawałki (alternatywnej wersji utworu tytułowego z solówką trąbki zamiast rapowania jest pewnym urozmaiceniem), ale nie warto sobie nimi głowy zawracać. Wyjątkiem jest prześliczny cover „God Only Knows” zespołu The Beach Boys.

O klasie i głosie samego Buble nie trzeba nikogo przekonywać, ale czy nasz wokalista jest w stanie czymś zaskoczyć? Widać, że próbuje szukać czegoś nowego, ale to w klasycznym sztafażu prezentuje się najlepiej. Dobry poziom udało się zachować, mimo paru wpadek.

7/10

Radosław Ostrowski

Rendez-Vous – Raz dane

Razdane

W Polsce lat 80. muzyczna nowa fala przyjęła się bardzo dobrze, o czym świadczy popularność takich zespołów jak Tilt, Brygada Kryzys, Rezerwat czy muzyka Lecha Janerki. Jednym z takich zapomnianych grup był Rendez-Vous, kierowanym przez Ziemowita Kosmowskiego, ale po wydaniu debiutanckiej płyty w 1986 roku rozpadła się. W 2001 roku doszło do reaktywacji jako trio (poza Ziemkiem grają basista Bogdan Banasiak i perkusista Piotr Pniak, nowy narybek) i dopiero w tym roku wydali drugi album. Ale czy 30 lat przerwy nie osłabiło grupy?

Słychać mocne zakorzenienie w latach 80., co słychać w brzmieniu gitary oraz perkusyjnej elektronice, w 13 piosenkach jakie dostajemy. Na początek mamy odnoszący się do pojawiającego się na koniec nowej wersji przeboju „A na plaży… Anna”, czyli „Tej Anny już tu nie ma”. To bardzo melancholijna ballada z odrobinę nostalgicznym klimatem, który przez większość płyty będzie nam towarzyszył. Czasem odezwie się metaliczny bas („Daleka droga do Darłowa” z siarczystym riffem w środku), szybciej uderzy perkusja („Myśli”), zapachnie lżejszym bluesiskiem („At the Cross Roads”), a gitara lekko podskoczy („Jak z nut”). Espól stara się grać różnorodnie, raz spowalniając tempo („Replay”), dodając ciepły kobiecy głos („Fale, koja, gniew”) czy wejście w folk („Blue, Blue, Blue”, gdzie udziela się także Yan Shary) oraz Orient (perkusja w „Prez auta szybę”). Ne boją się też pójść nawet w disco (tytułowy utwór).

Brzmi to bardzo refleksyjnie, a teksty Ziemka opowiadają głównie o przemijaniu, zmęczeniu, miłości i samotności. Nie idzie w żadnym wypadku w stronę banału, chociaż wszystko opowiedziane jest bardzo prosto. Także sam wokal Ziemka – bardzo charakterystyczny, w dużej mierze spokojny, ale pełen emocji oraz pasji. Spina w całość wszystko, co tutaj słyszymy.

„Raz dane” nie jest skokiem na kasę dla fanów muzyki sprzed trzech dekad, ale konsekwentnie wyznaczoną drogą Ziemka i spółki. Pozostaje mieć nadzieję, że na nowy album nie trzeba będzie czekać prawie 30 lat i kolejne wydawnictwo też będzie na tym poziomie.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Renata Przemyk – Boogie Street

0006BD1DQU2OCOF1-C122

Dorobek Leonarda Cohena jest tak bogaty, że od zawsze inspirował innych artystów. Zmarłemu 7 listopada 2016 roku bardowi hołd postanowiła oddać Renata Przemyk. Album „Boogie Street” to zapis spektaklu opartego na „Księdze tęsknoty”, wystawionego w Teatrze Starym w Lublinie we wrześniu 2016 roku (z akceptacją oraz błogosławieństwem samego Cohena) przetłumaczone przez Daniela Wyszogrodzkiego oraz zaaranżowane przez Krzysztofa Herdzina. Będzie dobrze?

Całość otwiera i zamyka „Boogie Street”, gdzie Przemyk brzmi niczym na żydowskim rytuale (jednak druga wersja jest znacznie bogatsza i dynamiczniejsza). Tak zapowiada śpiewany a capella początek, do którego dołącza spokojny fortepian idąc w stronę melancholijnego jazzu. Niepokojąco (pojedyncze uderzenia fortepianu) budują aurę w „Oto jest”, gdzie pojawia się gitara elektryczna (wyrazista pod koniec) i zapętla się refren ze zwrotką, dopuszczając kolejne instrumenty (perkusja robi robotę) i chórek w refrenie. Melancholijniej się robi w „Dość kochałeś już”, gdzie słyszymy wspierającego artystkę Wojciecha Leonowicza oraz w spokojnym „Na pocałunków dnie”.

Kompletnym zaskoczeniem jest bluesowe „Dla ciebie tak” z soczystym riffem na początku oraz „Za sprawą kilku piosenek (tutaj Leonowicz solo). Mocne uderzenie, które trzyma za pysk aż do końca. Mroczniej się dzieje przy „Ponad mrokiem rzek” oraz szarpiących „Listach”, gdzie swoje robi minorowy fortepian. Wycisza się to wszystko w lirycznym „Odchodzi Aleksandra”, folkowym, szybkim „Słowiku” oraz bardzo lirycznej „Samej miłości”, serwując na koniec „Wiarę”.

Sama Przemyk pokazuje różne oblicza swojego głosu. W jednej chwili niemal wykrzykuje jakby z samego wnętrza siebie („Boogie Street”), by potem zaprezentować swoje bardziej delikatne oblicze. Wszystko to współgra z refleksyjnymi tekstami Cohena o dojrzałej miłości, przemijaniu i nadziei. Warto się wybrać na tą słynną ulicę.

8/10

Radosław Ostrowski

 

Amy Macdonald – Under Stars (deluxe edition)

Under_Stars

Pamiętacie tą dziewczynę z gitarą, co 10 lat temu wypłynęła na cały świat dzięki przebojowi „This Is The Life”?  do tego czasu wydała jeszcze trzy płyty z paroma chwytliwymi przebojami, za fundament mając gitarę akustyczną. Teraz szkocka wokalistka Amy Macdonald wraca z piątym wydawnictwem. Czy równie udanym?

W zasadzie stylistycznie nic się nie zmieniło – to delikatna odmiana rocka zmieszana z popem. Jest nadal skocznie i przyjemnie, co czuć w pilotującym wydawnictwo „Dream On”. Tytułowy utwór serwuje pewną zmianę, gdzie mocniej brzmi gitara elektryczna, w tle grają spokojnie smyczki. Czasem odezwie się jeszcze elektronika („Automatic”), ale pojawi się też delikatny skręt w folk („Down by the Water”), wracając do elektrycznej gitary („Leap of Faith”) oraz delikatnego fortepianu (nastrojowe „Never Too Late”). Nby nie ma tutaj niczego, co byśmy nie znali, ale trudno odmówić całości uroku. Nawet jeśli piosenki powoli zaczynają się zlewać w jedno, oparte na podobnym schemacie. Nawet drobne ubarwienia (spokojna perkusja i łagodna gitara w „Prepare to Fall” czy chórek w refrenie „From the Ashes”) potrafią sprawić frajdę.

Trudno jednak odmówić Amy siły głosu, który nawet jeśli jest nadekspresyjny, to ma w sobie siłę przyciągania. Żeby jednak nam się nie nudziło, to w wersji deluxe mamy akustyczne wersje piosenek (nie wszystkich, tylko 7), przez co wypadają nawet lepiej niż w standardowych (choćby utwór tytułowy czy „Prepare to Fall”). I tu widać co gitara z perkusją są w stanie wyczarować. I za to lekko podciągam ocenę do pełnej

7/10

Radosław Ostrowski

Paweł Domagała – Opowiem ci o mnie

Opowiem_ci_o_mnie

Jak aktor bierze się za śpiewanie, to jest od razu oskarżenie o to, że zwyczajnie kaprysi i tak naprawdę próbuje zbić kapitał na swojej popularności. Ale od każdej reguły są wyjątki i zdarzają się dobrzy śpiewający aktorzy, co nawet wydają płyty jak Robert Downey Jr., Piotr Machalica czy ostatnio Julia Pietrucha. Do tego grona postanowił dołączyć aktor warszawskiego Teatru Dramatycznego, znany głównie z ról komediowych – Paweł Domagała.

Wsparty przez doświadczonego kompozytora oraz aranżera Łukasza Borowieckiego stworzył „Opowiem ci o sobie”. Zawiera on tylko 10 piosenek, napisanych przez Domagałę. Początek jest przyjemnie bujający – tak ładna jest „Zuza”. Nie brakuj odrobiny mroku (szorstka gitara oraz płynąca elektronika w „Hiobie”), ale tylko po to, by wejść w ciepły, niemal folkowy świat („Gdybyś była”) oraz przyjazny pop („Nie zdejmuj rąk”). Aranżacyjnie to naprawdę ładne piosenki, gdzie swoje robi przede wszystkim gitara akustyczna (gra sam artysta) oraz fortepian. Czasami jednak pojawia się nieoczywiste dźwięki jak kongi (pozytywne „Szczęście”) czy akordeon („Warszawa”). Co piosenka, to niespodzianka i chce się po odsłuchaniu jeszcze raz wejść w ten album.

A sam wokal jest więcej niż przyzwoity – bardzo delikatny, ciepły i nastrojowy, przypominający wielu chłopaków z gitarami. I jest całkowicie szczery w swoim śpiewaniu, opowiadając o prostych sprawach: wierze, miłości, troskach. Tu dzieje się wiele, a emocje dosłownie kipią. Jesteście ciekawi tej opowieści? Bo nie powinniście się zawieść.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Kuba Leciej – Echo

10325263_927580050657382_735570079983357966_n1

Debiutant, który zrealizował swój album dzięki wsparciu finansowemu na jednym z portali crowfundingowych. Kuba Leciej jest wokalistą i gitarzystą, współpracującym m.in. ze Slums Sttack, Don Guralesko czy Kaena. Wiem, że to dość kontrowersyjne rekomendacje, ale nie należy się zrażać. Przy debiucie artystę wsparli muzycy Lombardu, a debiutanckie „Echo” pachnie pop-rockiem. Czy jest dobrze?

Początek jest dość mocny, bo „Aylan” ma perkusyjnego kopa oraz surową elektronikę niczym z lat 90. I wypada całkiem przyzwoicie. Dalej jest na podobnym poziomie: mroczne „Nie odwracam się” z pobrudzoną gitarą oraz szybką końcówką czy nie pozbawione chwytliwego riffu „Nie umiem wiele dać” z przesterowaną elektroniką. Na mnie największe wrażenie zrobił osobisty „Synu”, gdzie gitara ma więcej do powiedzenia oraz melancholijne „Więcej”, które pilotowało całe wydawnictwo. Z drugiej połowy warto zwrócić uwagę na „Postalenko” oraz „Przepraszam Cię”.

Samo „Echo” jest całkiem solidnym wydawnictwem bez jakiś wielkich sukcesów, ale i wpadek nie ma tutaj specjalnie dużych. To ten rodzaj muzyki, który sprawdzi się bez zarzutu w radiu, jednak niespecjalnie wyróżnia się z tłumu. Sam Leciej wokalnie daje radę, a teksty nie irytują. To już sporo, ale brakuje jakiegoś pazura w tym niby rockowym graniu.

6/10

Radosław Ostrowski

Lindsey Stirling – Brave Enough

Brave_Enough_-_Lindsey_Sterling

Tą skrzypaczkę, łączącą muzykę elektroniczną (a szczerze mówiąc taneczną) ze swoimi popisami na instrumencie spotkałem dwukrotnie, za każdym razem będąc zmieszanym i lekko wstrząśniętym. Nie wiem, na co liczyłem mierząc się z trzecim wydawnictwem Amerykanki, ale dostałem w zasadzie to, co wcześniej.

I rzeczywiście trzeba niesporej odwagi, by stworzyć taki nieoczywisty kolaż.  Przedsmak daje nam „Lost Girls”, gdzie pięknie grają smyczki, w tle słyszymy przestrzenną elektronikę i harfę. Ale po minucie, gdy pojawia się zniekształcony wokal to wiedzcie, że coś się dzieje. Bo wtedy dochodzi dyskotekowa perkusja mieszana w niemal dubstepowy rytm – będziecie porażeni. Tak samo zaskakuje utwór tytułowy z pobrudzonymi, głośnymi klawiszami oraz ciepłym wokalem Christiny Perri. Niby takie r’n’b ze smyczkami, jakby grał na nich sam Bruce Lee. Równie intrygujące jest sklejające fortepian z cymbałkami oraz krótkimi uderzeniami perkusji „The Arena”, które wydaje się najładniejszym utworem w całym zestawie.

A im dalej, tym bardziej eksperymentalnie. Nie brakuje dubstepowej perkusji („The Phoenix”, niemal psychodeliczne), klaskania („Where Did We Go”), skrętów w pulsujące rewiry r’n’b ale też i cudnego fortepianu („Those Days”) czy orientalnej perkusji („Mirage”). Do tego jeszcze pełno gości, którzy swoimi głosami uatrakcyjniają ten koktajl tacy jak ZZ Ward, Caray Frey czy Rooty.

Chociaż nie brakuje paru kiksów („Don’t Let This Feeling Fade”, gdzie miesza się elektronikę, skrzypce i… rap), to jednak znowu pani Stirling mnie zaintrygowała i pokazała klasę jako skrzypaczka. Nie do końca moja bajka, ale parę razy zaskoczyła mnie.

7/10

Radosław Ostrowski

Mexrrissey – No Manchester

No Manchester

Czy znacie jakąś znaną meksykańską grupę? Wpadła mi w rękę płyta debiutancka grupa meksykańskich mariachi pochodząca z różnych kapel, postanowiła połączyć siły. A są to: Chetes (gitara), Jay De La Cueva (bas), Ceci Bstida (klawisze), Adan Jodorovsky (gitara), Liber Teraz (gitara), Alejandro Flores (skrzypce), Alex Gonzales (trąbki), Ricard Najera (perkusja), Sergio Mendoza (akordeon), Jacob Valenzuela (trąbka) oraz Camilo Lara (elektronika). Innymi słowy muzycy z takich zespołów jak Zurdok, Tijuana No czy Calexico postanowili razem zmierzyć się z utworami Morrisseya i The Smiths. Tak powstał debiutancki „No Manchester”.

I jest to największy kant jaki ostatnio widziałem, bo nagrali tylko siedem utworów, a żebyśmy nie wyrzucili całości zbyt szybko dorzucili jeszcze pięć piosenek w wersji koncertowej. Pachnie to meksykańskim stylem, bo jest typowa dla tego kraju trąbka. No i wszystko jest śpiewane po hiszpańsku – ole! Ładnie to gra w tle, nawet czuć odrobinę melancholii („El primero del gang” czy „Mexico”), skrętów w dyskotekę („Cada dia es Domingo”) czy płynnego rock’n’rolla („International Playgirl”). Same wokale (śpiewają muzycy na przemian) są całkiem niezłe, ale niespecjalnie zapada w pamięć.

Za krótkie, mało angażujące i niby jest, a jakby nieobecna. Nie wiem, czy to będzie jednorazowa eskapada czy może coś więcej, ale to jest spore rozczarowanie.

5/10

Radosław Ostrowski

Agata Sadowska – Słowa

słowa

Przyszedł czas na debiutantkę, w dodatku pochodzącą z moich okolic, czyli Warmii i Mazur. Agata Sadowska urodziła się w Olsztynie, wychowała w Kętrzynie, ale szkołę muzyczną ukończyła w Gdańsku. W 2015 roku wydała swoją EP-kę, ale dopiero rok później wyszedł debiutancki album. Czy warto było czekać?

Za produkcję odpowiada Grzegorz Jabłoński – klawiszowiec zespołu Poluzjanci, a wokalistkę wsparli jeszcze basista Piotr Żaczek i perkusista Robert Luty, a żeby było jeszcze ciekawiej to chórki robi Ania Szarmach. Wyszedł ładny, popowy materiał, co w dzisiejszych czasach nie jest wcale takie oczywiste. Tytułowy utwór wprowadza w bardzo przyjemny klimat, z delikatnymi wejściami gitary oraz fortepianu. I pomyślałem sobie: jak tak przyjemnie się zaczyna, to dalej powinno być tylko lepiej. Na pewno jest różnorodnie: nie brakuje domieszki jazzu z akustyczną gitarą i trąbki („Zbyt blisko”), szybszy fortepian z bębenkami („Piękniej”), cudny klarnet z trąbkami („Nie na sprzedaż”), delikatne cymbałki i klawisze udające dzwonki (nostalgiczne „Albumy zdjęć”). Nawet jeśli robi się aranżacyjnie troszkę zbyt słodko („Może kiedyś” czy „Małe przyjemności”), nie wywołuje to jednak mocnego bólu zębów. Ale to na szczęście małe drobiazgi, nie psujące dobrego wrażenia z odsłuchu.

„Słowa” są bardzo refleksyjnym, skręcającym w stronę jazzu albumem, gdzie niegłupie teksty, ciepła muzyka (pomysłowe aranżacje) zmieszane razem z bardzo eterycznym wokalem Agaty, tworzy bardzo przyjemną mieszankę na wieczór. Dla tych, którzy szukają niegłupiej i dającej do refleksji muzyki.

7,5/10

Radosław Ostrowski