Professor Green – Growing Up in Public

Growing_Up_in_Public

Profesora karierę śledziłem od samego początku, gdy wydał bardzo przebojowy debiut (“Alive Til I’m Dead”) oraz jego bardziej stonowaną kontynuację. Po trzech latach przerwy brytyjski raper postanowił przypomnieć o swojej obecności. Efekt?

Green wraca do przebojowego materiału, a podkład w dużej części bazuje na gitarowych dźwiękach, jednocześnie jest to strasznie melodyjne. Zaczyna się dość mocnym ciosem – „garażowa” gitara, mocna perkusja i pulsująca elektronika zmieszana z syrenami policyjnymi („I Need Church”) czy znacznie surowsze riffy (”Dead Man Shoes”) okraszone chwytliwym podkładem jak za starych lat 90., a nawet przyśpieszone tempo w „Name In Lights” z dyskotekowym bitem i lekko grającym elektrykiem. Ale Profesor nie jest tylko zadymiarzem, pędzącym w rytmie szybkich bitów. Jednym z wyjątków dynamiki jest nastrojowe „Lullaby” z delikatnym fortepianem oraz pięknymi smyczkami czy bardziej folkowy „Fast Life” (delikatna gitara akustyczna, prosty bas oraz podniosłe skrzypce w tle). I o dziwo nie wywołuje to zgrzytu ze sobą, nawet gdy są wykorzystywane żywe instrumenty. Nawet elektronika, której nie jestem fanem, działa tu bezbłędnie („Can’t Dance Without You”).

Nawijka Profesora nadal jest świetna i w zasadzie trudno się do niej przyczepić, a skojarzenia i teksty robią naprawdę wrażenie, a mówi i o rozstaniach, imprezach itp. Tak samo goście, którzy ubarwiają swoim głosem utwory, m.in. Example, Rizzie Kicks czy Whinnie Williams).

Mogę śmiało stwierdzić, że Professor Green podjął walkę o tron brytyjskiego rapu i jest w stanie naprawdę zawalczyć. Równy poziom, różne smaczki, znakomite tempo oraz świetna produkcja – ziomale, ktoś wraca do gry.

8/10

Radosław Ostrowski

Emeli Sande – Live at the Royal Albert Hall

Live_At_The_Royal_Albert_Hall

W zeszłym roku objawiła się blondwłosa dziewczyna, z dość wyrazistą fryzurą. Adele Emeli Sande wydała wtedy swój debiutancki album „Our Version of Events”, który spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem zarówno krytyki jak i publiczności. W tym samym roku (a dokładnie 8 listopada) zagrała koncert w Royal Albert Hall, co dla każdego wykonawcy z Wysp Brytyjskich jest wyróżnieniem. I ten koncert teraz został wydany na płytę.

Wokalistka na koncert wybrała 17 piosenek wyprodukowanych przez Naughty Boy’a, zaś aranżacje robią naprawdę dobre wrażenie. Dźwiękowo koncert jest dopięty, instrumenty są wyraźnie słyszalne, zaś publiczność reaguje żywiołowo, dzięki czemu mamy wrażenie bycia tam na miejscu, choć słuchamy tego w domu. Przejścia między utworami są bardzo płynne, wręcz niezauważalne. Jeśli zaś chodzi o instrumentarium, na pierwszym planie wybija się zdecydowanie fortepian, który pojawia się praktycznie w każdym utworze, ale poza nim zwraca uwagę perkusja („My Kins of Love”), chórki („Daddy”) oraz smyczki, które też często się przewijają. Brzmi to bardzo elegancko, ale nie ma tu mowy o nudzie czy monotonii, choć w połowie pojawiają się utwory tylko na fortepian („Clown”, „River”) albo gdzie fortepian dominuje („I Wish I Knew How It Would Feel To Be Free” – cover Niny Simone, w którym w połowie dołączają klawisze i chórek).

Sande ma bardzo ciekawy i interesujący głos, dzięki któremu przyciąga uwagę. Brzmi fantastycznie, potrafi przykuć uwagę i ma dobry kontakt z publicznością. W dodatku jeszcze gościnnie wspierają Labrinth („Beneath Your Beautiful”) oraz Profesor Green („Read All About It Pt. III”), którzy są dobrym wsparciem. I to kolejna płyta koncertowa, która wypada naprawdę dobrze. Nawet jeśli się nie jest fanem tego typu muzyki, wypada zapoznać się.

8/10

Radosław Ostrowski

PS. W dobrych sklepach muzycznych od 18 lutego.

Professor Green – At Your Incovenience

5099967933525_pro_bl_CD_BL_160.qxt

Ten brytyjski raper w roku 2010 popłynął i zaszalał jak nikt przed nim. Rok później ukazała się druga płyta. Czy tym razem profesor pokazał na co go stać i podkreślił swój wysoki poziom?

Moim zdaniem nie. „At Your Inconvenience” zawiera 15 utworów, w których rap miesza się z popem, elektro czy dubstepem. Czyli niby tak jak poprzednio, ale jest bardziej spokojnie i z mniejszym biglem. Czy to znaczy, że jest nudno? Nie, podkłady są ciekawe, wpadają w ucho, jednak brakuje tu pewnej iskry i tego szaleństwa oraz nieprzewidywalności debiutu. Z czasem staje się on monotonny i od środka robi się zaledwie dobry, idący w stronę popu („Spinning Out” bazujący na gitarze akustycznej) i skrojony idealnie pod radio. Trochę szkoda. Niemniej zdarzają się jasne światełka jak dyskotekowe „Remedy”, otwierający album tytułowy kawałek (zadziorna gitara elektryczna i masa elektronicznych cudów) czy kończący „Into the Ground” (hip-hop z trąbkami, gdzie w połowie, a kawałek trwa 8 minut pojawia się drugi kawałek, w którym za podkład wykorzystano… „Taniec węgierski nr 5” Brahmsa. Ale to niewiele.

Nie zmieniła się za to nawijka Greena, która trzyma wysoki pułap. Facet robi to w sposób naprawdę przykuwający uwagę, zaś tematyka stara jak świat: kobiety, próby odniesienia sukcesu, życie w sławie, ale i braggi („Potrafię wymienić dłuższe słowo niż w słowniku”). I tu jest najciekawiej.

Tak samo jak przy debiucie, profesor zaprosił paru gości, a niektórzy z nich (Emeli Sande, Fink z Gym Glass Heroes i Ed Drewett) już byli przy debiucie. Ale jest parę nowych twarzy, z których najlepiej poradził sobie Royce da  5′ 9″. Reszta wypadła całkiem w porządku.

Szczerze, po tej płycie liczyłem na coś szalonego i nieobliczalnego jak debiut. Niemniej jest zaledwie dobrze. Ale pojawiły się wieści, że profesor nagrywa nowy materiał. Co z tego będzie, czas pokaże.

7/10

Radosław Ostrowski

Professor Green – Alive Till I’m Dead

alive_till_im_dead

Gdy nagrał swoją pierwszą płytę, miał 27 lat i już swoją ksywa wywoływał furię, bo jak można w tym wieku się tytułować profesorem – bezczelny. Zwrócił na niego uwagę Skinner z formacji The Streets, który wydał jego pierwszą EP-kę (potem jego wytwórnia upadła). Cztery lata później podpisał kontrakt z Virgin Records i nagrał swój debiut.

„Alive Till I’m Dead” zawiera 12 kompozycji i wydawało mi się, że już wiem co będzie. Ale już początek zapowiadał, że bardziej to będzie przypominało płyty B.o.B., którzy mieszał rap z różnymi innymi gatunkami.  „Kids That Love To Dance” to imprezowy, wręcz taneczny kawałek z funkową gitarą oraz szybkim podkładem. Potem poziom się obniża, bo „Just Be Good to Me” jest powolniejsze, zaś różne elektroniczne cuda wianki bardziej drażnią niż przyciągają, masakrując oryginał. Ale już „I Need You Tonight” (podkład wzięty z piosenki INXS) pachnie latami 80-tymi i jest powrót do świetnej formy, która zostaje z nami do samego końca. I dalej mamy jazdę bez trzymanki – pop, elektro, dubstep, dzieje się totalna odlot. „City of Gold” z mocnym basem, oldskulowymi organami, cykaczem oraz delikatnie graną gitarą. „Oh My God” w duecie z Example zaczyna się bardziej rockowo, by potem pójść w elektro pop. Przy „Jungle” idziemy już w dubstep, „Do For You” z klawiszami a’la eightees oraz refrenem trochę idącym w stronę nowej fali, trafimy na dyskotekę z lat 90-tych, zabawimy się w elektronikę (skromne „Closing the Door” bazujące na ” Cupid’s Chokehold” Gym Glass Heroes), by w finale usłyszeć popowy „Goodnight” z pianinem, smyczkami i dęciakami.

Green nawija jak szalony, nie żeby szybko czy mega wolno, ale tak jak powinien, z werwą oraz błyskiem.  I w prawie każdej konwencji (poza nr 2) sprawdza się po prostu bezbłędnie.  Także masa gości tutaj dodaje smaczku. Poza zespołem Example pojawiającym się dwukrotnie, są tu jeszcze m.in. Emeli Sande (refren „Kids That Love to Dance”), Ed Drewett („I Need You Tonight”), Lily Allen („Just Be Good To Me”) czy Maverick Sabre. Wszyscy spisali się świetnie, po prostu, zaś warstwa tekstowa też jest na wysokim poziomie.

Myślałem, że już takich płyt się nie spotyka, gdzie hip-hop miesza się ze wszystkim (brakuje tu tylko rocka, heavy metalu i muzyki klasycznej, ale wszystko jest możliwe). Po prostu płyta, która zrobiła w ostatnich latach wielkie zamieszanie, jak najbardziej zasłużenie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski