

Profesora karierę śledziłem od samego początku, gdy wydał bardzo przebojowy debiut (“Alive Til I’m Dead”) oraz jego bardziej stonowaną kontynuację. Po trzech latach przerwy brytyjski raper postanowił przypomnieć o swojej obecności. Efekt?
Green wraca do przebojowego materiału, a podkład w dużej części bazuje na gitarowych dźwiękach, jednocześnie jest to strasznie melodyjne. Zaczyna się dość mocnym ciosem – „garażowa” gitara, mocna perkusja i pulsująca elektronika zmieszana z syrenami policyjnymi („I Need Church”) czy znacznie surowsze riffy (”Dead Man Shoes”) okraszone chwytliwym podkładem jak za starych lat 90., a nawet przyśpieszone tempo w „Name In Lights” z dyskotekowym bitem i lekko grającym elektrykiem. Ale Profesor nie jest tylko zadymiarzem, pędzącym w rytmie szybkich bitów. Jednym z wyjątków dynamiki jest nastrojowe „Lullaby” z delikatnym fortepianem oraz pięknymi smyczkami czy bardziej folkowy „Fast Life” (delikatna gitara akustyczna, prosty bas oraz podniosłe skrzypce w tle). I o dziwo nie wywołuje to zgrzytu ze sobą, nawet gdy są wykorzystywane żywe instrumenty. Nawet elektronika, której nie jestem fanem, działa tu bezbłędnie („Can’t Dance Without You”).
Nawijka Profesora nadal jest świetna i w zasadzie trudno się do niej przyczepić, a skojarzenia i teksty robią naprawdę wrażenie, a mówi i o rozstaniach, imprezach itp. Tak samo goście, którzy ubarwiają swoim głosem utwory, m.in. Example, Rizzie Kicks czy Whinnie Williams).
Mogę śmiało stwierdzić, że Professor Green podjął walkę o tron brytyjskiego rapu i jest w stanie naprawdę zawalczyć. Równy poziom, różne smaczki, znakomite tempo oraz świetna produkcja – ziomale, ktoś wraca do gry.
8/10
Radosław Ostrowski





