Dropkick Murphys – 11 Short Stories of Pain & Glory

11shortstories

Kto nie kojarzyłby tej bostońskiej grupy mieszającej punkowego ducha z celtycką tradycją? Dropkick Muphys pod wodzą Ala Barra musiała poradzić sobie z odejściem dudiarza Scurffy’ego Wallace’a. Nie zrobili sobie nic z tego i po czterech latach wracają z premierowym wydawnictwem, trzeci raz ufając producentowi Tedowi Huffowi.

Jak sama nazwa wskazuje jest tu jedenaście utworów. Czy są one o bólu i chwale? Zaczyna się bardzo podniosłym wejściem fletu oraz perkusji brzmiącej niczym morski sztorm w postaci „The Lonesome Boatman”. I po tym wstępie pojawia się silny zaśpiew, do którego dołącza szybka sekcja rytmiczna. Poza tym jest to instrumentalny utwór. Niech was to jednak nie zmyli, dalej mamy to, z czego znany jest bostoński skład. Jest szybko, gitarowo, energetycznie i przebojowo, co dostajemy już w „Rebels with z Cause”. Spokojniejsze, ale tylko przez tempo jest singlowy „Blood”, który ma wszelkie zadatki na koncertowy hit. Także krótki akustyczny wstęp w klaskanym, rock’n’rollowym „Sandlot” nie był oczywistością, ale spokojniejszy „First Class Lover” miesza celtyckie klimaty (flety, mandolina, werble) z bardziej rockowym entouragem. Podobnie fortepianowy „Paying My Way” (jeszcze pod koniec ta harmonijka szaleje), ale „I Had a Hat” to już typowa szybka jazda, gdzie dzieje się wiele, a wspólne śpiewanie daje dodatkowego czadu. I w zasadzie dalej jest tak samo czadersko i imprezowo, ze będziecie chcieli podśpiewywać te piosenki razem z kolegami po piwku. Lub po dwóch.

Ale w zasadzie procenty nie będą wam do tego potrzebne. Chemia jest silna, energia płynnie przechodzi na słuchacza i ma ochotę na więcej. Tylko 11 utworów, ale za to jakich – takiego kopniaka nie daje nawet AC/DC. I nie, nie przesadzam. I oby cały taki był 2017 rok.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Jupiter Jones – Brullende Fahnen

1GiUep9

Kojarzycie jakieś dobre, niemieckie zespoły śpiewające w swoim ojczystym języku? Dobra, Rammstein. Ale coś jeszcze? Ja też nie znałem aż trafił na grupę punkrockowców z Eifel. Działają od 2002 roku i początkowo myślałem, że to tylko jedna osoba – w dodatku kobieta. A tak naprawdę to czterech kolesi, którzy od niedawna mają nowego wokalistę (Svena Lauera zastąpił Nicholas Muller) i to z nim nagrali swój nowy, piaty album.

O mein God. Brzmi to nieschludnie, jakby nagrywane było w garażu, ale muzycy bawią się tutaj przednio. Gitarka gra przebojowo (niemal funkowy utwór tytułowy z dęciakami w tle, nie wiedzieć czemu kojarzacy mi się z… Jackiem Whitem), bywa też skocznie (pobrudzona „Ein bisschen Paranoia”), nawet metalicznie (bas i gitara w „Faustschlag”), a nawet klawisze będą miały coś do powiedzenia (najlepsze w zestawie „Intrige, Intrige”). Tempo jest raczej umiarkowane niż szybkie, ale i tak przyjemnie się tego słucha. Nie brakuje nawet odrobiny melancholii (niezłe „70 Siegel”). Niby nie jest to coś, czego nie słyszałem, ale ten język niemiecki jest takim smaczkiem, że nie da się go przeoczyć.

Fajne, skocznie granie i solidne, jak to u Niemców. Jupiter Jones nie zaskakuje niczym nowym, ale pozwala się rozluźnić i odprężyć po cięższym dniu pracy. To też jest wiele.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Bic Cyc – Czarne słońce narodu

czarne slonce narodu

Kiedyś Big Cyc był jednym z najbardziej znanych prześmiewców współczesnej rzeczywistości. Ostatnie lata jednak są rozczarowujące, ale Skiba i spółka postanowili wrócić z materiałem świeżym. Czy „Czarne słońce narodu” jest warte uwagi?

Chyba tak, bo ekipa z Wybrzeża wraca do tego, co robiła najlepiej – szyderczego spojrzenia na obecną sytuację polityczną. Skibie i spółce też nie podoba się tzw. dobra zmiana. Jest punkowy bunt, zmieszany z chwytliwą melodyką. Całość jest dość krotka (tylko pół godziny), ale to w zupełności wystarczy. Nie brakuje też inspiracji Kultem (trąbki w „Antoni wzywa do broni”), chwytliwych refrenów („Płoną opony”) i czasami dosadnego języka, połączonego z szyderstwem. Dawno Dżej Dżej nie był tak wyrazisty, a kilka fraz („Polak na Polaka zawsze znajdzie haka”) zostanie w pamięci na długo w przeciwieństwie do ostatniego KSU. Big Cyc nie boi się panowie dołożyć Kaczyńskiemu („Czarne słońce”), przyłożyć w sprawie teczek (motorheadowy „Bolek”), piętnować hipokryzję („Jestem gotowy”), i jest przeciw PiS („Ja się nie zgadzam”), a wszystko zrobione z przymrużeniem oka. Chociaż tym razem ten śmiech, tkwi w gardle.

I nawet ta toporna muzyka pasuje do treści grupy. Kto by się spodziewał, że aby stworzyć jeden z najlepszych albumów w karierze, trzeba obejrzeć serwisy informacyjne. Może i za kilka lat zapomnimy o tym dziele, zapewne nie jest to nic odkrywczego, ale trzyma za pysk. Jestem zaskoczony.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Ceremony – The L-Sharped Man

The_LShaped_Man

Punk rock, choć już dawno przestał być symbolem buntu, nadal dzielnie się trzyma. tak samo można powiedzieć o działającej dziesięć lat amerykańskiej grupie z Rohnest Park, zwanej Ceremony. Przyszła pora na ich nowy, piąty album.

Grupa w składzie: Ross Farrar (wokal), Anthony Anzaldo (gitara), Ryan Mattos (gitara), Justin Davis (gitara basowa) i Jake Casarotti (perkusja) zaczyna dość łagodnie. Krótki, pianistyczny „Hibernation” może wprawić w zakłopotanie. Z tego stanu powraca wrócić „Exit Fears”. Prosty, perkusyjny rytm, metaliczny bas, mrocznie brzmiąca gitara oraz wokal troszkę przypominający Iana Curtisa. Pojawiają się jednak niespodzianki w tej oczywistej stylistyce jak orientalnie brzmiąca perkusja („Bleeder”), metaliczne gitary („Your Life in France”), garażowy bas („Your Life in America”) czy fortepian (dynamiczny „The Separation”). Może i jest to troszkę monotonne i pachnące latami 70., jednak w tej muzyce nie o to chodzi, tylko o energię i klimat, a tego jest w nadmiarze.

Poziom jest równy, kawałki zgrabnie wchodzą i zostają. Jeśli ktoś chce zacząć znajomość z punk rockiem, może zacząć od Ceremony.

7/10

Radosław Ostrowski

 

KSU – Dwa narody

Dwa_Narody

KSU to jedna z legend polskiego punk rocka, kierowana od samego początku przez Eugeniusza Olejarczyka. Po albumie wydanym z okazji XXX-lecia działalności, ekipa postanowiła wydać nowy materiał pod wymownym tytułem „Dwa narody”.

Brzmieniowo mamy mieszankę ostrego, gitarowego grania z etnicznymi wstawkami (skrzypce, flety), przypominającymi celtyckie klimaty. Bywa brudno, garażowo, agresywnie („Wino za karę”), ale też i delikatnie (początek “Rozbitego dzbana” czy niemal akustyczne „Tylko honor II”), choć można się przyczepić, że jest trochę zbyt monotonnie, choć gitara brzmi tu świetnie. Także wokal brzmi naprawdę dobrze, a etniczne wstawki mocno ubarwiają całość, jednak dla mnie dwadzieścia utworów to było za dużo. Jednak nadal jest energia i bunt, co zawsze było znakiem rozpoznawczym tej grupy. Ale zawsze siłą były teksty – buntownicze i krytyczne wobec otaczającej rzeczywistości. Więc obrywa się za podziały (tytułowy utwór), ogłupiające media, brak uczciwości. Metafory są czytelne, ale nie ograne i to wszystko tworzy bardzo solidną płytę, jednak zaskoczeniem jest instrumentalne „Laworta”, która kończy całość (perkusyjne popisy i wokalizy).

Wybaczcie, że ostatnio coraz krótsze te teksty, ale pewnych oczywistych kwestii nie trzeba rozpatrywać zbyt długo. Dlaczego warto posłuchać nowego KSU? Bo jest dobre, ma kopa i brzmi dobrze. Wsio.

7/10

Radosław Ostrowski

VA – Punk Goes Christmas

Punk_Goes_Christmas

Powoli zbliżają się święta – czas, który muzycznie jest najgorszym z możliwych. Ciągłe granie w kółko tych samych utworów przez innych wykonawców nie jednego doprowadziła by do szału. (ile można grać „Last Christmas”?). Więc w ten czas szukam naprawdę ciekawych płyt „kristmesowych”, więc gdy zobaczyłem tytuł „Punk Goes Christmas” nie zastanawiałem się i rzuciłem się na ten album jak dziecko na prezenty pod choinkę. Czy warto było?

Niby jest punkowo i na pewno gitarowo, choć początek jest dość zwodniczy (delikatna ballada „Nothing for Christmas” z dzwonkami). Zaskakuje to, że nie ma tu znanych kapel, a przez jakieś 3-4 numery mamy łojenie i mocną gitarę (mój faworyt to „Father Christmas” Man Overboard), ale w połowie następuje zmiana tempa i brzmienia, które idzie w bardziej popowe i elektroniczne strony („This Christmas” The Summer Set), a następuje lekkie uspokojenie (cover „Christmas Lights” w wykonaniu Yellowcard, który pod koniec daje ognia), by wrócić do łojenia i darcia ryja, że święta się zbliżają. Choć pojawiają się też takie rockowe instrumenty jak fortepian („All I Can Give You”), cymbałki („I Don’t Wanna Spend Another Christmas Without You”) czy obowiązkowe dzwoneczki. Ten misz-masz brzmieniowy jest dość nierówny, bo jest parę słabych (te bardziej elektroniczne, czyli nr 5 i 6), ale całość jednak wypada całkiem przyzwoicie. Mniej konwencjonalnie o świętach.

6/10

Radosław Ostrowski


Gogol Bordello – Pura Vida Conspiracy

Pura_Vida_Conspiracy

Wyobraźcie sobie punk rocka zmieszanego z muzyką cygańską. Brzmi to nieprawdopodobnie, ale jest taka kapela grająca taki koktajl Mołotowa. To pochodząca z Manhattanu grupa Gogol Bordello, którą tworzą ludzie z różnych części świata: Ukrainy, Rosji, Chin, Etiopii i USA pod wodzą Eugene’a Hutza. Do tej pory (działają od 1999 roku) wydali 5 płyt, jeden album live i dwie EP-ki (o singlach nawet nie wspomnę). A teraz pojawia się szósta EP-ka.

„Pura Vida Conspiracy” zawiera 12 piosenek wyprodukowanych przez Andrew Schepsa, który współpracował m.in. z Audioslave i Red Hot Chili Peppers. I mamy tutaj taką mieszankę z jaką zetknąłem się przy okazji zespołu Dropkick Murphys, czyli mieszankę punk rockowych, szybkich kawałków z folkowo-ludowo-etnicznym instrumentarium, tylko że tutaj jest bardziej spokojniej. Obok gitary elektrycznej oraz perkusji naparzającej mocno i szybko, słyszymy też skrzypce z akordeonem. Tempo zmienia się z utworu na utwór (a nawet i w utworze), gitara gra ładnie, sekcja rytmiczna daje znak, by przyłoić (albo wyznaczyć rytm), zaś akordeon, skrzypce i dęciaki wzbogacają i tak świetne melodie. W zasadzie to trudno się do czegokolwiek przyczepić i nie ma tutaj słabszego utworu (dlatego nie podałem żadnego tytułu).

Siła napędową tego zespołu jest charyzmatyczny Hutz, które śpiew, wrzaski napędzają cały ten bajzel. Razem z tekstami o nietypowej tematyce (czytaj: nie o miłości), tworzy to mocną mieszankę. Jeśli lubicie poeksperymentować i szukacie czegoś nietypowego i niekonwencjonalnego, to ta płyta jest dla was.

8/10

Radosław Ostrowski

Editors – The Back Room

the_back_room

Dawno, dawno temu, Bóg się znudził muzyką, która była grana i wymyślił punk, który podchwycili Brytyjczycy. Najpierw było Sex Pistols, potem Joy Division, z którego wiele zespołów czerpie do dnia dzisiejszego. I właśnie opowiem wam o jednej z kapel-córek Joy Division. Poznali się na uniwesytecie w Birmingham roku 2002 i było ich czterech. Tom Smith (wokal, gitara), Russell Leetch (bas, klawisze), Geraint Owen (perkusja, zastąpiony przez Edwarda Laya) i Chris Urbanowicz (gitara) się zwali. Nazwę zespołu zmieniali aż trzy, by ostatecznie nazwać się Editora, a w 2005 roku zadebiutowali ze swoją płytą.

„The Back Room” zawiera 11 piosenek, za których produkcję odpowiada Jim Abbiss znany ze współpracy z m.in. Arctic Monkeys, Kasabian czy Adele. Całość pachnie punk rockiem polanym elektroniką. Nie brakuje tutaj szybkich gitar („Munich”, „Lights”), mocnej perkusji („All Sparks”), trochę spokojniejszych brzmień („Camera” z rytmicznym basem i klawiszami oraz rozkręcającą się perkusją), melodyjności („Bullets”), ale ogólnie całość jest bardzo róznorodna i słucha się tego z dużą frajdą mimo paru lat po premierze. Nie ma tutaj czegoś, co byłoby nie udane czy mocno odstawało od reszty, co też nie zdarza się zbyt często.

Również wokal Toma Smitha, który wielu kojarzy się z Ianem Curtisem (najbardziej to słychać w kończącym „Distance”), jest delikatny, gdy trzeba zadziorny, ale nie jest ani przez moment sztuczny. Także niezłe teksty mówiące o miłości i samotności trzymają poziom.

Mówiąc najprostszymi słowami: „The Back Room” to udany album, od którego zaczęła się kariera Anglików, którzy mieli być odpowiedzią na amerykański Interpol. Dalej było równie ciekawie, ale to temat na oddzielną historię.

7,5/10

Radosław Ostrowski

 

Iggy and the Stooges – Ready to Die

ready_to_die

Legendarny zespół The Stooges, który stworzył podwaliny pod punk rocka w 2003 roku po prawie 30 latach wznowił działalność. W międzyczasie nagrali jeden album, a w zespole doszło do jednej zmiany – zmarłego w 2009 roku gitarzystę Rona Ashtona zastąpił powracający do kapeli James Williamson. W tym składzie (Iggy Pop, Scott Ashteron, Steve Mackay, Mike Watt i Williamson) nagrali swój zaledwie piąty album „Ready to Die”.

Panowie mają już swoje lata (najmłodszy członek zespołu ma 55 lat), ale nie zamierzają jeszcze przejść na emeryturę. Za muzycznie to rockowe granie z lat 60. i 70., czyli z czasów szczytowej formy The Stooges. Nie brakuje tu zarówno ognia (singlowy „Burn”), jest trochę do tańca („Sex & Money” z chrypliwym saksofonem Mackaya), garażowych brzmień („Job”) czy czystego rock’n’rolla („Gun”, „DD’s”, gdzie znów pojawia się saksofon). W tych numerach nie brakuje energii i zadziorności, co patrząc na wiek jest imponujące. Jednak poza ostrym i energetycznym ogniem, pojawiły się też spokojniejsze, które są bardziej adekwatne do wieku naszych twórców. Jednak w porównaniu do reszty wypadają trochę słabiej. Są to pachnące country „The Departed” oraz ballada „Unfriendly World”, jednak one nie są złe czy nieudane, ale raczej wynika to z braku przyzwyczajenia. Pop bardziej kojarzy się z punk-rockowym szaleństwem niż liryzmem.

Album jest dość krótki (nieco ponad 30 minut), ale więcej nie trzeba. Pop jest w swoim żywiole, zaś drugą istotną osobą jest James Williamson, który dorzuca do gara i dzięki czemu nie tracą swoje energii i ostrego zacięcia. Całość jest przednia, a kapela jeszcze nie zamierza przenieść się do krainy wiecznych łowów.

7,5/10

Radosław Ostrowski


The Killigans – Another Round for the Strong of Heart

Another_Round_for_the_Strong_of_Heart_300x300

W muzyce najlepsze jest to, że ciągle można odkrywać twórców czy zespoły, o których nigdy się nie słyszało. Kolejną taką ekipą jest amerykański zespól The Killigans, w którym dochodziło do wielu roszad. Obecnie kapelę tworzą: Brad Hoffman (gitara akustyczna, wokal), Chris Nebesniak (gitara), Greg Butcher (gitara elektryczna), Pat Nebesniak (akordeon, mandolina), Trevor Nebesniak (bas) oraz Ben Swift (perkusja).  do tej pory panowie nagrali 4 płyty i jedną EP-kę. Pora teraz na album numer 5.

10 – tyle piosenek znajduje się na albumie „Another Round for the Strong of Heart”. Jest to mieszanka punk rocka z brzmieniami celtyckimi, czyli trochę podobna muzyka jak w przypadku zespołu Dropkick Murphys. I pierwszy utwór ‚Hit the Deck” nasuwa te skojarzenia, bo i tutaj miesza się gitara elektryczna, akordeon z mandoliną mieszając ostrą energię z tradycją. Jednak w porównaniu do kolegów z Bostonu, kapela z Lincoln jest bardziej spokojniejsza i nie aż tak energetyzująca i wypada bladziej. Jednak mają dryg do mieszana gatunków, co widać w „Empty Street”. Zaczyna się od gitary i harmonijki, by po minucie doszła gitara elektryczna i perkusja + wokale w tle reszty zespołu w refrenach.  Tu też jest mieszanka wielu rzeczy: jest przyprawiona gitarą elektryczną marynarska ballada „Devil and the Deep Blue Sea”, gdzie najważniejszy jest akordeon i gitara, zaś bardzo spokojny „Salt of the World” pachnie country. Jest też rozpisane na banjo i gitarę instrumentalny „Ghosts of Our Fathers”, zaś kończące album „From the Underground” i „Take Me Back” to już czysty punk. Więc dzieje się, oj dzieje.

W tekstach panowie mówią zarówno o trudnej sytuacji („The Bottoms”, „Empty Street”), ale też nie brakuje zabawy i luzu („From the Underground”). Słucha sie tego świetnie, zaś wokal Hoffmana jest silny i mocny.

Jedno jest pewne – kolejna kapela grająca punka z celtyckimi brzmieniami pokazuje miejscami naprawdę pazur. Kolejne dobre granie dzisiejszego dnia.

7,5/10

Radosław Ostrowski