
Ten Szkot mieszkający od lat w Polsce w 2016 roku nie próżnował. Najpierw wydał akustyczny hołd dla zmarłego przyjaciela („Song for a Friend”), to jeszcze zdążył przygotować drugi, kompletnie inny materiał. I pytanie, czy warto dać szansę nowemu Wilsonowi? To album bardziej rockowy i z większą energią od poprzednika, co było w pełni zrozumiałe.
Zaczyna się od szumu wiatru oraz dźwięków dud. Potem jednak wchodzi gitara z perkusją, by zaprowadzić po nastrojowej balladzie „They Never Should Have Sent You Roses”, przypominającą klimatem najlepsze lata U2. Podobnie spokojniejszy wydaje się „The Next Life” z syreną w refrenie i solówką saksofonu. Bardziej akustyczne jest „Tennessee Mountains”, pachnące jesienią. Nieoczywisty jest w tym zestawie „Worship the Sun”, gdzie mamy zapętloną gitarę elektryczną, delikatne wsparcie akustycznej, by w finale strzelić solówką gitarowo-saksofonową. No i wtedy pojawia się tytułowy utwór – prawdziwa petarda idąca w strone bardziej progrockowych brzmień. Melancholijny fortepian, minimalistyczna perkusja, krótkie wejście gitar, by w refrenie mocniej i intensywniej uderzyć, zwłaszcza ekspresyjnym wokalem, wyciszyć (przepiękny flet), znowu podgrzać, by na koniec jeszcze saksofon z gitarą (widocznie ulubione instrumenty Wilsona) mogły powiedzieć ostatnie słowo.
Potem jest już zdecydowanie spokojniej, ale nie nudno. Bardziej w folk jedzie „Amen for That”, gdzie Wilson ze swoim ciepłym głosem daje ognia. W „Anyone Out There” wpadają w ucho stonowane perkusjonalia w tle, a w „Don’t Wait for Me” stonowana i ciepła gitara z klawiszami. Wilson trzyma fason i gra bardzo delikatne, wręcz eteryczne piosenki, które trzymają się mocno dzięki jego ekspresyjnej barwie głosu.
„Makes Me Think of Home” bardziej pasowałoby do osłuchu na jesienne wieczory, ale skoro jeszcze za oknami jest jesień, to czemu by nie. Wiele utworów nie zostanie w pamięci na długo, ale te najdłuższe (w tym tytułowa) mają taką moc, że ciągną ładnie.
7,5/10
Radosław Ostrowski





