Renata Przemyk – Boogie Street

0006BD1DQU2OCOF1-C122

Dorobek Leonarda Cohena jest tak bogaty, że od zawsze inspirował innych artystów. Zmarłemu 7 listopada 2016 roku bardowi hołd postanowiła oddać Renata Przemyk. Album „Boogie Street” to zapis spektaklu opartego na „Księdze tęsknoty”, wystawionego w Teatrze Starym w Lublinie we wrześniu 2016 roku (z akceptacją oraz błogosławieństwem samego Cohena) przetłumaczone przez Daniela Wyszogrodzkiego oraz zaaranżowane przez Krzysztofa Herdzina. Będzie dobrze?

Całość otwiera i zamyka „Boogie Street”, gdzie Przemyk brzmi niczym na żydowskim rytuale (jednak druga wersja jest znacznie bogatsza i dynamiczniejsza). Tak zapowiada śpiewany a capella początek, do którego dołącza spokojny fortepian idąc w stronę melancholijnego jazzu. Niepokojąco (pojedyncze uderzenia fortepianu) budują aurę w „Oto jest”, gdzie pojawia się gitara elektryczna (wyrazista pod koniec) i zapętla się refren ze zwrotką, dopuszczając kolejne instrumenty (perkusja robi robotę) i chórek w refrenie. Melancholijniej się robi w „Dość kochałeś już”, gdzie słyszymy wspierającego artystkę Wojciecha Leonowicza oraz w spokojnym „Na pocałunków dnie”.

Kompletnym zaskoczeniem jest bluesowe „Dla ciebie tak” z soczystym riffem na początku oraz „Za sprawą kilku piosenek (tutaj Leonowicz solo). Mocne uderzenie, które trzyma za pysk aż do końca. Mroczniej się dzieje przy „Ponad mrokiem rzek” oraz szarpiących „Listach”, gdzie swoje robi minorowy fortepian. Wycisza się to wszystko w lirycznym „Odchodzi Aleksandra”, folkowym, szybkim „Słowiku” oraz bardzo lirycznej „Samej miłości”, serwując na koniec „Wiarę”.

Sama Przemyk pokazuje różne oblicza swojego głosu. W jednej chwili niemal wykrzykuje jakby z samego wnętrza siebie („Boogie Street”), by potem zaprezentować swoje bardziej delikatne oblicze. Wszystko to współgra z refleksyjnymi tekstami Cohena o dojrzałej miłości, przemijaniu i nadziei. Warto się wybrać na tą słynną ulicę.

8/10

Radosław Ostrowski

 

Ania Rusowicz i Goście – RetroNarodzenie

image-4793-orig

Kolędowania ciąg dalszy, więc będzie następny album christmasowy. Przyznaje się bez bicia, że jestem fanem Ani Rusowicz – wokalistki tak zakorzenionej w rock’n’rollowo-hipisowskim entourage’u, a jednocześnie tak naturalnej w tej stylistyce, iż bardziej nie jestem w stanie tego opisać. Na wieść jednak o albumie bożonarodzeniowym bylem dość sceptyczny, gdyż spodziewałem się standardowego zestawu w niestandardowej formie. I jak się kolejny raz okazało, nie miałem racji – na szczęście.

Po pierwsze, to album w całości zawierający autorskie utwory. I już za to należy docenić „RetroNarodzenie”, które – jak sama nazwa wskazuje – jest retro, czyli po hipisowsku. Obowiązkowo pojawia się delikatnie grająca gitara elektryczna, nie zabrakło też miejsca dla Hammondów i trąbek („Trudne życzenia”). Najbardziej jednak zaskakują góralskie fragmenty w postaci smyków („Cosik się kolebie”, „Odwołano Narodzenie”), fletów („Pastorałka radosna”) i obowiązkowych cymbałków (ocierające się o reggae „Nie mówmy już nic”), a nawet ksylofon (rozmarzone „Cicho cichuteńko”). Nie zawsze jednak jest słodko i barwne, co pokazuje wyjątkowo melancholijne „Choć w stajeneczce” z akordeonem na pierwszym planie.

Po drugie, w każdym utworze pojawia się gość, który współtworzy każdą z piosenek. I to nie są jacyś niedoświadczeni leszcze, tylko prawdziwe tuzy jak: bracia Zielińscy (Skaldowie), Adam Nowak, Czesław Mozil, Artur Andrus, Marek Piekarczyk, Renata Przemyk czy Martyna Jakubowicz. Na mnie jednak największe wrażenie zrobiły Południce, brzmiące niczym dawny zespół ludowy. Sama gospodyni radzi sobie bardzo dobrze, ale nie jest tutaj osobą dominującą, raczej wspiera, by każdy utwór wybrzmiał, co te jest zasługą refleksyjnych, ale i niepozbawionych humoru tekstów (satyryczne „Odwołano Narodzenie” z marketami w tle).

Co ja więcej mogę powiedzieć? „RetroNarodzenie” to album świąteczny wielokrotnego użytku, gdyż za rok na pewno włączę sobie do przesłuchania to wydawnictwo. Wszystko tam jest zgrane, dopięte i czarujące, co w przypadku takich albumów nie jest sprawą oczywistą. Gotowi na święta w starym stylu?

8,5/10

Radosław Ostrowski

Renata Przemyk – Rzeźba dnia

Rzezba_dnia

Jedna z najbardziej rozpoznawalnych wokalistek polskiej sceny alternatywnej zrobiła sobie dość długą przerwę na własny album. Bo aż 5 lat, co nie znaczy, że w tym czasie nic nie robiła (płyta akustyczna, występy w teatrze). Ale dla wielu „Rzeźba dnia” może być sporą niespodzianka. Dlaczego?

Bo jest ona bardzo różnorodna i bardziej przebojowa. Już otwierający całość „Czas M” to mieszanka etnicznych brzmień (gitara akustyczna, bębny i skrzypce) z elektronicznym bitem. „Kot” przypomina trochę kołysankę (cymbałki), podrasowaną gitarą elektryczną, natomiast kompletnym szokiem jest wybrany na singla dyskotekowy „Kłamiesz”. Tego się nie spodziewałem po Renacie P., a dalej jest jeszcze ciekawiej – katarynkowa „Rzeźba dnia”, gdzie Renata śpiewa bardzo przyciszonym głosem, chwytliwe „Nic to jest” z basem na pierwszym planie, do którego dochodzą smyczki i cymbałki czy tango „Raczej” podrasowane… dubstepem. Takie nowe oblicze Renaty może wywołać totalne zaskoczenie, ale zaskakująco dobrze współgra z jej eterycznym głosem i nawet te elektroniczne wstawki nie przeszkadzają.

Również teksty są zdecydowanie na plus i nie są prostymi, banalnymi frazami o miłości – a nawet jeśli jest o związkach to albo o ich ciemnej stronie („Kłamiesz”) albo o swoich nadziejach i oczekiwaniach („Dwojedno”). Jest też wersja deluxe zawierająca remiksy „Kłamiesz”.

Musze przyznać, że nigdy nie jest za późno na eksperymentowanie oraz poszukiwanie nowych dźwięków. Renata Przemyk zaskakująco dobrze wybrzmiewa z elektroniką, trip-hopem. Pytanie tylko, czy wy będziecie na to gotowi.

7/10

Radosław Ostrowski