Nie mogę pozbyć się wrażenia, że w ciągu ostatnich lat filmowcy coraz chętniej biorą się za ekranizowanie bardzo bogatego dorobku mistrza grozy, Stephena Kinga. W samym 2025 roku dostaliśmy już dwie: czarną komedię „Małpa” oraz bardziej refleksyjne „Życie Chucka”. Już za dwa miesiące pojawi się bardziej skupiony na akcji „Uciekinier”, ale teraz dostaliśmy „Wielki marsz”.
Powieść została wydana w 1979 roku pod pseudonimem Richard Bachman, choć napisał ją jeszcze jako student pierwszego roku na uniwersytecie w Maine w latach 1966-67. Plany do jej ekranizacji już były szykowane w 1988 roku przez samego George’a Romero. Po drodze jeszcze szykowali się inni reżyserzy jak Frank Darabont, James Vanderbilt czy Andre Orvedal. Ostatecznie za kamerą stanął znany z serii „Igrzyska śmierci” Francis Lawrence, zaś scenariusz stworzył JT Mollner – reżyser zeszłorocznej niespodzianki „Strange Darling”. Co mogło powstać z takiego połączenia?

Akcja toczy się w niezbyt określonej przyszłości, kiedy w USA doszło do kolejnej wojny domowej, wskutek której władzę przejęło wojsko. 19 lat po jej zakończeniu zostaje utworzone najważniejsze wydarzenie sportowe, mające zjednoczyć kraj: Wielki Marsz. Bierze w nim udział 50 młodych chłopców z całego kraju, w nagrodę dostając sporo pieniędzy oraz… życzenie. Zawodnicy dostają wodę i drobny prowiant, a całość jest pokazywana przez telewizję. Jak wygrać? Jest to banalnie proste – wystarczy być jedynym chodzącym na trasie, pozbawionej końca. Jeśli będziesz szedł poniżej 5 km/godzinę, otrzymuje się ostrzeżenie, a gdy dostanie się takich ostrzeżeń trzy, zawodnik otrzymuje czerwoną kartkę. To znaczy kulę w łeb.

Już po tym opisie można odnieść wrażenie, że „Wielki marsz” klimatem przypomina wcześniej wspomniane „Igrzyska śmierci”, „Battle Royale” czy „Squid Game”. To by wyjaśniało wybór Francisa Lawrence’a na stołku reżyserskim, jednak film ma zupełnie inny klimat oraz atmosferę. Cały marsz obserwujemy z perspektywy uczestników, w zasadzie (poza retrospekcjami) nie znając niczego na temat świata przedstawionego. Pozornie wszystko wydaje się wręcz spokojne czy sielankowe. Do pierwszego strzału i śmierci, pokazywanej bez żadnego znieczulenia. Nie pamiętam kiedy ostatni raz tak drgnąłem przy każdym wystrzelonym naboju. Śmierć jest tu zarówno brutalna i szokująca. A wizualnie wszystko jest tu bardzo depresyjne, wyprane z kolorów i utrzymane w tonacji szarości. Jeszcze bardziej uderza tu niemal pusta przestrzeń (ogromne pola i lasy), z nieliczną grupą ludzi, patrzącą na maszerujących z obojętnością niż ekscytacją. Jak dodamy do tego wyniszczone, opustoszałe budynki, można odnieść wrażenie bycia w jakiejś postapokalipsie. Brakuje tylko pustynnego krajobrazu, by poczuć się niczym w „Mad Maxie”. I jak w tej rywalizacji znaleźć w sobie człowieczeństwo czy zaprzyjaźnić się?

Wszystko do tego zagrane przez grupę w większości mało ogranych i rozpoznawalnych twarzy. Cieszy mnie obecność Marka Hamilla (już drugi raz w tym roku w adaptacji Kinga) jako major, motywujący zawodników do walki i będący bezwzględnym wojskowym. Jednak dla mnie sercem jest budowana relacja między Rayem Gerratym i Peterem McVriesem granymi przez Coopera Hoffmana oraz Davida Jonssona. Tu jest miejsce i na odrobinę humoru, ale też obaj mają najlepiej napisane, z rozbudowaną przeszłością. Nawet drobne role są wyraziście zagrane m. in. przez Garretta Wareinga (enigmatyczny Stebbins), Charliego Plummera (antypatyczny Berkovitch) czy Romana Griffina Davisa (Curley).

Dla mnie „Wielki marsz” to najlepsza kinowa adaptacja Kinga od dawna. Lawrence bardzo przekonująco pokazuje dystopijny, bardzo mroczny świat coraz większej beznadziei i desperacji w przetrwaniu. Bardzo mocne, brutalne kino, będącej bliżej klimatem „Czyż nie dobija się koni” niż „Igrzyskom śmierci”, co wcale nie musi być wadą.
8/10
Radosław Ostrowski




