Dla wielu z tu obecnych nazwisko Bena Halla nie będzie mówiło zbyt wiele, ale mieszkańcy Australii – ojczyzny kangurów, pustynnych krajobrazów oraz Nicka Cave’a – mają inne zdanie na ten temat. Hall był bandytą, słynącym z kradzieży oraz różnych napadów. Kiedy go poznajemy, jest jesień 1864, zaś nasz protagonista drugi rok ukrywa się przed prawem. Ta przeszłość doprowadziła do rozpadu małżeństwa i braku kontaktu z synem. W końcu Hall decyduje, że musi uciec z Australii, tylko skąd wziąć pieniądze na taką eskapadę. Razem z dawnym wspólnikiem wraca na bandycki szlak.

Ten australijski western, początkowo miał być tylko krótkometrażówką, jednak reżyserowi Matthew Holmesowi udało się zebrać o wiele więcej pieniędzy niż planował. I tak powstała biografia skupiająca się na ostatnich miesiącach Halla. Ale filmowiec bardziej niż klasycznymi elementami westernu, czyli napadami, strzelaninami oraz pojedynkami. Bardziej interesuje go sam Hall, który z jednej strony chce zerwać z przeszłością i uciec, jednak tylko przeszłość może pomóc w zebraniu funduszy. I to doprowadza do silnego konfliktu, będącego kośćcem tego spokojnego dzieła. Film skupiony jest na szczegółach, kolejnych napadach, które są coraz trudniejsza, zaś pętla wobec Halla coraz mocniej się zaciska.

Sam reżyser, nawet w drobnych scenkach, potrafi przyciągnąć uwagę. Czy to mówimy o świątecznym balu, gdzie pojawia się bohater ze swoją bandą, wizytą u lekarza, wszystko jest skupione na szczegółach. Kostiumy, scenografia wyglądają imponująco i nie sprawiają wrażenia tanich. Równie pięknie, choć surowo wygląda krajobraz. Australijski busz wygląda miejscami bardzo groźnie, sprawiając miejscami poczucie niepewności i zagrożenia. Jedynym dla mnie problemem są oniryczne fragmenty, gdzie przeszłość miesza się z przyszłością i wywołuje jedynie dezorientację, niepotrzebnie wydłużając czas trwania.

Za to nie mogę się nachwalić aktorów, dla których w większości był to debiut lub wcześniej pracowali dla telewizji. Dobrze sobie radzi Jack Martin w roli rozdartego między bandyckim życiem a chęcią ucieczki od przeszłości. Zmęczona twarz, trzymanie się (przynajmniej próba) zasad z niezabijaniem ludzi, a jednocześnie chęć nawiązania więzi z synem – to wszystko jest wygrywane bez poważnych zastrzeżeń. Jednak film kradnie Jamie Coffa w roli lekko psychopatycznego, bardzo impulsywnego Johna Gilberta. A jego zachowanie bywa bardzo nieobliczalne.
Muszę przyznać, że debiutantowi udało się stworzyć bardzo wciągający, choć troszkę za długi. Poza tym film pokazuje mało znaną w naszym kraju postać, miejscami ma niesamowite krajobrazy oraz pociągające postacie. Interesujący western, nie do końca trzymający się gatunkowych konotacji.
7,5/10
Radosław Ostrowski
