Babilon

Zawsze pojawiają się filmy, które polaryzują widzów. W zeszłym roku były dwa takie tytuły. Obydwa bardziej lub mniej bezpośrednio odnosiły się do kina, obydwa nakręcili zdolni reżyserzy i obydwa zaczynają się na B. I o ile „Blondynka” była dla wielu przeprawą nie do pokonania (ja sam odpadłem w połowie znużony chaotyczną narracją i depresyjno-cierpiętniczym tonem), „Babilon” miał raczej więcej szczęścia. Nie dość, że poszedłem do kina (byłem na sali sam, co ma pewne plusy), to spodobał mi się bardziej niż oczekiwałem. Niemożliwe? A jednak.

babilon3

Akcja filmu Damiena Chazelle’a zaczyna się na imprezie gdzieś w połowie lat 20. XX wieku. U niejakiego Wallacha – jednego z egzekutywy Kinoscope. Tutaj pojawia się kilka kluczowych postaci. Pierwszą jest Manny Cross (Diego Calva) – meksykański imigrant, pracujący dla Wallacha przy organizowaniu jego imprezy. Chłopak marzy o byciu czymś więcej niż tylko gościem od dowożenia słoni na imprezę cholernie bogatych celebrytów. Być może nawet będzie pracował na planie filmowym, choć raczej ze względu na swoje pochodzenie wydaje się to mało prawdopodobne. Na tej imprezie pojawia się też Jack Conrad (Brad Pitt) – wielka gwiazda kina niemego, którego zostawia żona. Jego kariera wydaje się stabilna oraz pewna, zaś życie osobiste to wariactwo. Jeszcze wprasza się tutaj niejaka Nella LeRoy (Margot Robbie) – wyszczekana, pewna siebie dziewczyna, pragnąca o byciu gwiazdą. Może zostanie dostrzeżona przez jakiegoś producenta? Istotne role jeszcze odegrają tu trębacz Sidney Palmer (Jovan Adepo) oraz artystka kabaretowa/autorka napisów do filmów niemych Lady Fay Shu (Li Jun Li).

babilon2

To, co napisałem jest tak naprawdę wstępem i dzieje się jeszcze zanim pojawia się tytuł. Ten trzygodzinny film jest wręcz freskiem, pozornie opowiadającym znajomą historię. Historię o Hollywood, marzeniach, sławie i przemianach. Nagle otwierających się możliwościach oraz przełomie, odmieniającym świat bezpowrotnie. Jeśli kojarzy wam się to z „Pewnego razu w Hollywood” albo „Artystą”, jest to jak najbardziej na miejscu. Chazelle jednak idzie w zupełnie inny ton i to od samego początku. Nie chodzi nawet o bizantyjską imprezę na samym początku, gdzie dzieje się orgia niczym z „Wielkiego Gatsby’ego” czy dowiezienie słonia. Słonia, który… nasrał podczas drogi prosto w kamerę. Ta scena narobiła mi syfu.

babilon6

Kamera dosłownie tańczy, montaż jest szybki, jazzowa muzyka rozbuchana i atakuje ze wszystkich stron. Jak w kalejdoskopie przeskakujemy z postaci na postać, co wywołuje chaos. Ale w tym całym szaleństwie jest metoda. Pokazuje to choćby to, co się dzieje po imprezie. Nella dostaje rolę w filmie, zaś Manny pracuje dla Conrada najpierw jako szofer. Ale potem sytuacja staje się tak dynamiczna, że zaczyna ogarniać rzeczy: od kwestii strajku statystów aż po… znalezienie nowej kamery. Bo wszystkie w trakcie kręcenia sceny batalistycznej uległy zniszczeniu. I to wszystko w jeden dzień!!! Sceny kręcenia tych dwóch różnych są przeplatane w taki sposób, że trzyma to w napięciu dużo lepiej niż ostatnie filmy Christophera Nolana. Takich suspensowych chwil jest dużo więcej jak choćby podczas kręcenia sceny z nagrywanym dźwiękiem (szybki montaż, repetycje) czy rozwiązanie kwestii długu u pewnego gangstera (zaskakujący epizod Tobey’a Maguire’a). Scenografia i kostiumy wyglądają imponująco, niemal czuć tą epokę, z masą detali, rekwizytów oraz przepychem.

babilon1

„Babilon” bardziej wydaje się pokazaniem przemian w branży filmowej. Gdzie każdy postęp niesie za sobą ofiary, jakkolwiek to brutalnie brzmi. I nie chodzi o zniszczone kamery, muzyków grających na żywo podczas kręcenia (!!!!) czy operatora kamery zamkniętego w budce (kręcenie sceny w studiu z dźwiękiem). Ale dźwięk spowodował też, że aktorzy do tej pory grający tylko twarzą musieli użyć głosu. Głosu, który mógł pomóc wejść na szczyt albo wyłączyć ich z gry. Najdobitniej pokazują to dwa przypadki. Młoda gwiazda, czyli Nelle zaczyna mieć problemy. Głos uważany jest za skrzekliwy, zachowanie za zbyt hedonistyczne (hazard, seks, rozpusta i za mało wyrafinowana), przez co coraz ciężej znaleźć role oraz utrzymać się na powierzchni. Z drugiej jest Conrad – weteran, amant z bardzo bogatym życiem towarzyskim. Jego problem polega na tym, że jego czas przemija, choć wyczuwa nowe kierunki. Ten zmierzch dobitnie pokazuje scena rozmowy z dziennikarką gazety plotkarskiej – mnie ten moment złapał za serce.

babilon4

Aktorsko film błyszczy. Na barkach całość trzyma trio Margot Robbie/Diego Calva/Brad Pitt. Ona jest bardzo pewną siebie, bezczelną, emanującą sex appealem dziewczynę z wielkimi marzeniami oraz jeszcze większym apetytem życiowym. Ale jednocześnie z czasem zaczyna coraz szybciej się wypalać, idąc ku otchłani autodestrukcji w niemal tańczącym stylu. Calva jest najbardziej dynamiczną postacią, który od gościa załatwiającego rzeczy do producenta filmowego. Sprytnego, inteligentnego, zaradnego, idącego ku nowym pomysłom. A jego relacja z Nelle (lekko romantyczna) działa, mimo zaskakująco niewielu wspólnych scen. Może poza rozwiązaniem tego wątku. Dla mnie jednak najjaśniejszym punktem jest Brad Pitt. Aktor trochę przypomina trochę wypadkową postaci granych przez DiCaprio w „Pewnego razu w Hollywood” z Jeanem Dujardinem w „Artyście”. Bardzo czarujący, inteligentny aktor, co nie daje sobie w kaszę dmuchać. Ale po śmierci przyjaciela coś zaczyna się w nim zmieniać – kariera traci impet, zaczyna stawać się coraz bardziej refleksyjny i dochodzi do niego najgorsza rzecz dla każdego aktora. Im bliżej końca, tym więcej wyciąga z tej postaci, zaś finał tej postaci mnie uderzył emocjonalnie.

babilon5

Na drugim planie za to jest przebogato. Zarówno świetna jest Jean Smart (dziennikarka Elinor St. John) oraz Johan Adepo (muzyk Sidney Palmer, który nie tylko gra na trąbce i gra też w filmach), swoje pięć minut ma także Katherine Waterston (reżyserka Estelle), Lukas Haas (George Munn – producent i przyjaciel Conrada) czy zaskakujący epizod Spike’a Jonze’a oraz Flei. Chazelle od każdego z nich wyciąga więcej niż ktokolwiek się spodziewał. Tak samo jak nikt nie spodziewał się niczego dobrego po „Babilonie” – imponującego technicznie, fantastycznie zagranego i wyreżyserowanego kolosa. Szalonego, ambitnego, brawurowego i bardzo mrocznego.

8/10

Radosław Ostrowski

Ona

Zrobić film o miłości (jakakolwiek to jest konwencja) jest bardzo trudno, bo czy można powiedzieć coś nowego w tym temacie, który spędza sen z powiek człowieka niemal od samego początku jego istnienia? To jest w zasadzie samograj, który ma tyle klisz i schematów, że nie da się już nic nowego opowiedzieć. W ostatnim czasie takimi wartymi uwagi tytułami były „Miłość Larsa” i „500 dni miłości”. Do tego grona aspiruje najnowszy film Spike’a Jonze’a „Ona”.

Poznajcie Theodore’a – ma wąsy, rozwodzi się ze swoją żoną i zajmuje się pisaniem listów za innych. W takiej filmie, przez Internet. Wracając z pracy zauważa reklamę systemu operacyjnego OS 1, który ma za zadanie zaspokajać ludzkie potrzeby. Mężczyzna kupuje, wgrywa i tak powstaje Samantha, w której… zakochuje się.

ona1

I co wy na to? Brzmi jak SF? Ale to nie do końca ta szufladka. Komedia romantyczna? Niby tak, ale też niespecjalnie, bo one są naiwne, proste i banalne. Dramat? To już bliżej. Trudno opisać związek człowieka z SI, dlatego reżyser traktuje technologię jak osobę. Element codziennego życia, co teraz jest absolutnie normalnym – rozmawiamy przez słuchawki, mieszkamy w sterylnych domach przy komputerze. To nie jest taka odległa przyszłość, to kwestia kilku(nastu) lat, gdy będziemy mieli swoich wirtualnych partnerów.

Reżyser ubiera to w dość wyraźne kolory, nie oszczędza nam smutku i poczucia przygnębienia (potęgowanego przez muzykę i stonowane zdjęcia), ale też daje pewna nadzieję, że jeszcze jest szansa na akceptację. Tylko ze jest to zajebiście ciężkie. Nie brakuje tutaj psychologicznej wiarygodności i rozważań na temat relacji w ogóle. Co z tego, że Samanthy nie widać, ale chemia między nią a Theodorem jest wręcz namacalna. Tylko czy ta miłość ma szansę przetrwać? Bo nie obejdzie się bez spięć i kłótni. Bo z emocjami jest tak, że nie jesteśmy ich w stanie zawsze nazwać i nie ma mowy o zamknięciu ich w jakiejkolwiek szufladzie czy całkowitej izolacji. Musi nastąpić pewien przełom, jest jeszcze nadzieja.

Ale żeby uwiarygodnić tą dość futurystyczną historię, poza scenariuszem i odpowiednia realizacją, reżyser musi mieć odpowiednią obsadę, która nada wiarygodności. I to się udało. O Joaquinie Phoenixie wiadomo, ze nie boi się wyzwań i po raz kolejny nie zawiódł. Świetnie wcielił się w postać inteligentnego, ale trochę nadwrażliwego i „połamanego” faceta, który boi się/nie potrafi kochać innych kobiet (te spojrzenia mówią więcej niż słowa). Relacja z Samantha początkowo przypomina – jakby to ująć – niezobowiązującą zabawę. Ale powoli to zaczyna się zmieniać i stopniowo zachodzi w nim pewne otwarcie się i umiejętność „wyzwolenia” się (zakończenie). W realnym świecie ten facet drażniłby prawie wszystkich, ale Phoenix potrafi wyzwolić współczucie i odrobinę (niewielką, ale jednak) sympatii dla tego pokręconego egzemplarza. Drugą mocną postacią „fizyczną” jest sąsiadka Amy (świetna Amy Adams), która pojawia się raptem kilka razy i w bardzo stonowany sposób pokazuje swoją bohaterkę – przyjaciółkę bohatera. Ale czy tylko przyjaciółkę? Poza nimi są jeszcze mocne epizdoy Rooney mary (Catherine, ex-żona) i Olivii Wilde („randka”).

ona2

Ale nie można zapomnieć o jeszcze jednej osobie, choć to słowo jest pewnym nadużyciem. SI, czyli Samantha to prawdopodobnie najlepsza rola Scarlett Johansson (może dlatego, że użycza tylko swojego głosu?). Kim jest Ona? Na początku to trochę dziecko głodne świata i chęci odkrywania go. Nie pragnie zniszczyć i wymordować całej ludzkości, jak 99% podobnych „osób” z innych produkcji. Z czasem staje się przyjaciółką, kochanką, pragnie być człowiekiem, ale mimo uzyskania podobnego poziomu „skomplikowania”, nie jest w stanie tego dokonać. Wszelkie emocje są pokazane w sposób bezbłędny – od fascynacji, przez nieśmiałość do wątpliwości i niezrozumienia. Tylko czy ta relacja ma szansę na więcej?

ona3

Jedni powiedzą, ze „Ona” to jeden z najoryginalniejszych filmów ostatnich lat, drudzy nazwa go kompletnym absurdem i dziełem porąbanego. Mnie ta historia w jakiś sposób dotknęła i na pewno zostanie na długo w mojej pamięci. Pytanie tylko, ile osób zgodziłoby się na posiadanie wirtualnego partnera?

8/10

Radosław Ostrowski