Marillion – F.E.A.R. (Fuck Everyone And Run)

FEAR

Brytyjska formacja Marillion to jedna z tych kapel, które w latach 80. wskrzesiły rocka progresywnego, dzięki czemu ten gatunek przetrwał do dnia dzisiejszego. Jednak wraz z odejściem charyzmatycznego wokalisty Fisha, zespół nigdy nie osiągnął takiego komercyjnego sukcesu (artystycznego zdaniem fanów też nie). Ale nawet ze Stevem Hogarthem na wokalu udało się wiele osiągnąć. Po 4 latach przerwy, gang z Aylesbury postanowił przypomnieć się i pokazał nowy materiał z mrożącym tytułem „FEAR”.

Pierwsze, co rzuca się w oczy to fakt, że jest tylko 5 utworów. Trzy z nich dzielą się na mniejsze części, tworząc bardzo mroczny obraz współczesnego świata. „El Dorado” zaczyna się spokojnym, wręcz sielskim obrazem: słychać ptaki, gra gitara akustyczna. Ale w drugiej minucie zaczyna dziać się coś niepokojącego: mechaniczny sygnał, klawisze stają się złowrogie i brzmią jakby wyły za czymś, co zniknęło bez możliwości powrotu. I fortepian też jakby płacze, a Hogarth nadal swoim niskim, wręcz szepczącym głosem kontynuuje. Wtedy następuje wyciszenie, klawisze stają się bardziej przyjazne, ciepłe wręcz i wtedy pojawia się sekcja rytmiczna (bas wręcz chłodny, perkusja delikatna) razem z gitarą akustyczną uspokają całość. I po minucie wszystko się nasila, a Rothery niczym huragan gra jeden raz, przycinając coraz mocniej oraz siarczyściej. I po mocnym riffie (okolica 7-8 minuty) znowu zmienia się klimat – klawisze brzmią futurystycznie i przestrzennie, a Rothery zapętla się wolnym riffem, wprowadzając mrok. 10 minuta zaczyna się szumem oraz zmienianym (mechanicznie) głosem Hogartha, nabierającym coraz większej siły z elektroniczną perkusją, futurystycznym tłem oraz łkającą gitarą, by na koniec się wszystko uspokoiło. To tylko jeden utwór i to 16-minutowy.

Znacznie spokojniejszej wydaje się „Living in FEAR” – delikatne dzwoneczki, anielski głos w tle, spokojny fortepian z gitarą w tle. To jednak zasłona dymna przed refrenem, gdzie gitara wyje niczym syrena alarmowa, perkusja uderza niczym młotek. Dawno ferajna nie brzmiała tak ostro.

I wtedy kolejny kolos – prawie 20-minutowy „The Leavers”. Początek niemal bajkowy, z cudownymi klawiszami oraz delikatniutką gitarką, by do tego towarzystwa włączyła się dynamiczniejsza perkusja. klawisze nadal czarują, ale grają w przyspieszeniu, sekcja rytmiczna jest wręcz triphopowa. Po trzech minutach gra samotnie fortepian, przerywany dziwnymi szumami, zaś Hogarth szepcze „Be careful/We’re live for you”, by zacząć śpiewać normalnie. Wtedy gitara gra łkająco, a w tle zaczynają grać smyczki z fanfarami (5 minuta), by po minucie wszystko uderzyć z cała mocą, a potem (zgodnie z tradycją) wyciszyć się fortepianem. Następnie słychać latający samolot (wbrew pozorom nie jest to Tupolew) i niebezpiecznie zaczyna się pulsować otoczenie, a gitara jest bardziej rozmarzona. W 10 minucie wraca fortepian (przedtem szum), ale z nim klawisze imitujące smyczki oraz wybuchowe połączenie gitary z perkusją. I co dwie minuty te ataki powracają, by 4 minuty przed czasem wyciszyć wszystko trąbkami oraz łkającą gitarą z fortepianem.

Chwilą spokoju jest ponad 8-minutowy „White Paper”, by na koniec zaserwować nam czteroczęściowy „The New Kings” i to najlepsza rzecz na tym wydawnictwie. Zaangażowany, krytyczny poemat antypolitycznym o samotności, strachu, miłości i rozczarowaniu (zwłaszcza finałowy „Why Is Nothing Ever True?”). Dawno ta grupa nie wchodziła tak pewnie na tak śliski temat, a wszystkie klocki pasuja do siebie. Nawet głos Hogartha nie wywołuje takiej irytacji, jak wielu się po nim spodziewa.

Innymi słowy to obok „Brave” najlepszy album Marillionu ze Stevem Hogarthem na wokalu i nie jest w żadnym wypadku ujma czy kompromitacja. Jest ostro (tekstowo), muzycznie to wysoki poziom, grupa jest sklejona jak nigdy, wreszcie pokazując pazur. Największa niespodzianka tego roku.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Marillion – A Collection Of Recycled Gifts

A_Collection_Of_Recycled_Gifts

Od dłuższego czasu grupa kierowana przez Steve’a Hogartha nagrywał płyty świąteczne, które są dostępne tylko za pośrednictwem strony internetowej zespołu. Album, o którym chce opowiedzieć jest kompilacją utworów z dotychczas wydanych albumów. Pytanie czy warto robić cover albumy, poza tym, że są bezpiecznym materiałem, który każdy kupi?

Na początek dostajemy cover Johna Lennona „Happy Xmas (War is Over)”, który brzmi bardzo majestatycznie oraz poważnie, o czym świadczą zarówno marszowa perkusja oraz chór dziecięcy. Dalej jest dość różnorodnie od bardziej do mniej poważnych. Do tych pierwszych zalicza się śpiewany niemal a capella „Gabriel’s Message” z nakładającymi się głosami Hogartha, do których dołącza się ponura elektronika oraz „mechaniczną” gitarą elektryczną, a także jazzowa „This Christmas Song” z wplecionym fragmentem „Jingle Bells” czy bardziej uduchowione „I Saw Three Ships” z łkającą gitarą Rothery’ego (czy tylko mi te cymbałki  kojarzą się z „Easter”?). Do tego drugiego należy bez wątpienia „Stop the Cavalry” z przyjemnymi klawiszami imitującymi trąbki oraz flety, a także śpiewana niemal a capella „That’s What Friends Are For” (zaśpiewane z pewną zgrywą), lekko musicalowe „Let It Snow” czy będący pastiszem „Lonely This Christmas”, gdzie Hogarth próbuje śpiewać jak Elvis.

Jednak drugą perłą tego wydawnictwa jest kończące całość „The Carol of the Bells”. Utwór ten powstał w zeszłym roku, a dochód z nabycia tego utworu (Internet only) był przekazany na cele charytatywne i jest to całkiem niezła zgrywa, gdzie panowie (poza chórem) pozwalają sobie na cytaty m.in. z Jamesa Bonda czy „Gabriel’s Message”. Jak widać gang z Ayesbury jest w dobrej formie i całkiem nieźle się bawi. A takich świątecznych albumów chciałoby się jak najwięcej.

8/10

Radosław Ostrowski

Marillion – Less Is More

Less_Is_More

Marillion w ostatnim czasie trzymał raczej dobry poziom. Jednak w 2008 roku zrobili coś, czego nikt się po nich nie spodziewał – nagrali płytę akustyczną, co wydawało się kompletnym szaleństwem. W dodatku były to akustyczne wersje utworów grupy z Hogarthem na wokalu. Efekt?

Powinien być rozczarowujący i trochę taki jest. Z racji rzeczy, na pierwszy plan wysuwają się klawisze, całość jest bardzo delikatna i lekko uboga. Są pewne próby urozmaicenia (cymbałki i bałałajka w „Interior Lulu” czy chwilowa obecność gitary elektrycznej we „Wrapped in the Time” oraz „Quartz”), jednak w porównaniu z oryginałami albo różnią się niewiele („This is the 21th Century”) albo bardzo słabo („The Space” z ładnym pianinem). Sam wokal Hogartha jest dość spokojny, delikatny. W zasadzie można się zapytać, po co drugi raz nagrywać to samo. W dodatku w oryginale duża część utworów była akustyczna, a najlepiej prezentuje się premierowy „It’s Not Your Fault”.

Innymi słowy, ta płyta w ogóle nie powinna ujrzeć światła dziennego. Ten pomysł nie miał prawa się udać, a trzy dobre numery to za mało, by uznać płytę za udaną.

5/10

https://www.youtube.com/watch?v=Jsxu8W5vr-g&w=300&h=247

Radosław Ostrowski

Marillion – Happiness is the Road

Happiness_Is_the_Road

Po dość średnio przyjętym „Somewhere Else” na nowy album zespołu Marillion trzeba było czekać tylko rok. Jest to album podwójny, za którego produkcję odpowiadał ponownie Michael Hunter.

Album ten można było nabyć w formie dwupłytowej albo obie płyty oddzielnie pod tytułami „Essence” i „The Hard Shoulder”.

„Essence” zaczyna się dość spokojnie (miniaturka „Dreamy Street”) czy równie stonowany „This Train Is My Life”. Jednak trochę żywszy „Essence” rozkręca tą płytę, a zespół bardziej eksperymentuje z elektroniką, skręcając nawet w lekko popowe klimaty („Wrapped in Time” czy „Nothing Fills the Hole z pianinem w połowie), a nawet instrumentalne kompozycje (kapitalne „Liquidity” z klawiszami Kelly’ego). Jest tutaj bardziej elektronicznie, bardziej nastrojowo i delikatnie („State of Mind” z „dźwiękami” lasu, gdzie w połowie następuje przyśpieszenie tempa). Ale gitara Rothery’ego też się odzywa, czasem będąc surową („Woke Up”), czasem pozwalając sobie na więcej („Trap the Spark” czy „Happiness Is the Road” ze świetną sekcją rytmiczną, po którym następuje 2-minutowa cisza) i pierwsza płyta się kończy troche garażowym „Half Empty Jam” (perkusja tam jest naprawdę mocarna).

„The Hard Shoulder” z kolei mocno odbiega stylem od „Essence”, choć otwierający go „Thunderfly” fragmentami może zaprzeczyć (klawisze udające flet). Nawet jak zdarzają się momenty spokoju (klawisze i bas w cudnym „The Man from the Planet Marzipan” – w połowie melodia z pozytywki czy „Older Than Me” z cudownymi cymbałkami ), to i tak bardziej szaleje gitara Rothery’ego („Asylum Satellite #1”). Ale zdarzają się też niespodzianki jak chór w „Throw Me Out” czy półakustyczne „Half the World”. Ta bardziej gitarowa część bardziej przypadła mi do gustu.

W obu tych albumach Hogarth śpiewa bardziej delikatnie niż zwykle, bardziej płaczliwie, ale równie emocjonalnie. Także tekstowo trzymany jest poziom przyzwoity.

Tym albumem pokazali, że jeszcze się nie wypalili, a jednocześnie nie ma tu przesytu formy nad treścią czy ilości nad jakością. Na szczęście.

8,5/10

Radosław Ostrowski


Marillion – Somewhere Else

Somewhere_Else

Marillion może lekko zwalniał tempo, ale zawsze raz na kilka lat pojawiał się z nowym materiałem. Teraz trzeba było poczekać tylko 3 lata, produkcją zajął się Michael Hunter i tak powstało „Somewhere Else”. I co z tego wyszło?

11 utworów. Od samego początku słychać, że zespół zrezygnował ze złożonego i skomplikowanego grania na rzecz bardziej współczesnego grania, co w tym przypadku okazało się wadą. Kompozycje są w najlepszym razie przeciętne, a nawet w tych ognistych wkrada się wiele nudy (brudny „Most Toys” czy rockowy „The Other Half”), zaś fortepianowe dźwięki wywołują skojarzenia z Coldplay. Jednak pojawiają się przebłyski talentu oraz bardzo klimatyczne utwory. Tytułowy „Somewhere Else” ma w sobie coś z Pink Floyd, stonowany „A Voice from the Past” czaruje atmosferą oraz klawiszami Kelly’ego, ale potem mamy monotonny „No Such Thing” z cyfrowo przerobionym głosem Hogartha, by zatrzeć to negatywne wrażenie najdłuższym „The Wound” oraz lekko sennym „The Last Century of the Man”, by w finale zabrzmieć akustyczną balladą „Faith” z pięknym rogiem. Co jest dla mnie największym problemem, to pewna anemiczność płyty oraz brak jakiegoś pomysłu na cały album. Jest trochę za spokojnie i bardzo wtórnie. Nawet wokal Hogartha robi się dość irytujący, co nie zdarzało się zbyt często.

Po poprzednim albumie, zespół niestety wykonuje krok w tył i zamiast intrygować, przynudza. Najgorsze wydawnictwo tego zespołu (na razie).

6/10

Radosław Ostrowski


Marillion – Marbles

f

Jest rok 2004. Zespół Marillion radzi sobie całkiem nieźle na rynku muzycznym, choć ostatnie płyty wywołują dość skrajne oceny. Po dość różnorodnej „Anoraknophobii”, trzeba było znów pokazać, że znów działają. Tak powstał dwupłytowy „Marbles”, wyprodukowany przez Dave’a Meegana.

O tym, że jest to album inny od poprzednika słychać w otwierającym kolosie „The Invisible Man” (13 minut, zmienność tempa, świetne klawisze i gitara, choć pozostałe instrumenty też wybrzmiewają). Dalej jest jeszcze ciekawiej jak w czteroczęściowych miniaturach „Marbles” rozrzuconych po całej płycie oraz słychać zróżnicowanie, choć nie aż tak szerokie jak u poprzednika. Jest tutaj bardziej stonowanie („Genie”), ale zawsze gitara Rothery’ego brzmi fantastycznie i ubarwia każdy kawałek (wystarczy posłuchać „Fantastic Place” czy delikatny, ale ładny „The Only Unforgivable Thing”). Tak samo klawisze Kelly’ego, pełne różnych warstw, budują atmosferę tajemnicy (kapitalne „Ocean Cloud” kończące pierwszą płytę oraz „Neverland” kończące drugi album- tego nie jestem w stanie opisać, co się tam dzieje – od dźwięków morza, nagrania radiowe przez kapitalną grę wszystkich muzyków aż do naprawdę różnorodnego wokalu Hogartha).

Nie brakuje za to paru nietypowych utworów jak rockowy „The Damage”, który bardziej by pasował do Oasis czy Travisa w czasach świetności, pozornie radio friendly „Don’t Hurt Yourself” czy mocno elektroniczne „You’re Gone”. Zaś naśladowanie klawikordu w „Drilling Holes” bardzo mnie zaskoczyło. Innymi słowy jest duży progres.

Także wokal Hogartha pełen emocji, bólu, ale nie jest on w żaden sposób irytujący czy drażniący, zaś warstwa tekstowa mówiąca o zagubieniu się oraz trudnej miłości imponuje, potwierdzając, że „Marbles” to najlepsza płyta zespołu od czasów „Brave”. Emocjonująca, klimatyczna i wciągająca jak nigdy.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Marillion – Anoraknophobia

Anoraknophobia

XXI wiek dla Marillionu zaczął się całkiem nieźle. Bardzo dobrze przyjęta trasa koncertowa w USA, jednak nadal zespół miał problemy finansowe i znów poprosił fanów o pomoc. Zapowiedzieli, że następną płytę można będzie przedpremierowo zamówić album z wydrukowanym swoim imieniem na okładce oraz dodatkowym albumem, co okazało się świetnym chwytem marketingowym (w ten sposób zamówiono 12,5 tysiąca płyt). Ale czy poza pomysłową kampanią promocyjną, ten album ma coś do zaoferowania?

Za produkcję tym razem odpowiada Dave Meegan, który współpracował wcześniej m.in. przy płycie „Brave”. Tym razem mamy osiem długich utworów i taki rozrzut stylistyczny, że aż trudno uwierzyć, że to Marillion. Już jest to widoczne w otwierającym album „Between You and Me”. Gdyby nie wokal, pomyślałbym, że to… U2. Bardzo zbliżone brzmienie gitar, dość szybkie tempo mogą wprowadzić w konsternację. Jeszcze bardziej zaskakuje „Quartz”, który zaczyna się z szybkim basem, funkową gitarą, a jednocześnie jest zmienny klimat i atmosfera (Rothery i Kelly znów się popisują, a perkusja w połowie lekko przyśpiesza), a przez ostatnie cztery minuty Hogarth recytuje niż śpiewa, joł. Bardziej w stylu zespołu jest dynamiczny „Map of the World”, który klimatem trochę przypomina (przynajmniej mi) „Kayleigh”. Bardziej stonowany jest „When I Met God” z bardzo ładnymi klawiszami oraz spokojniejszą gitarą, tylko trochę się wlecze ten utwór czy bluesowy „The Fruit of the Wild Rose”. „Separated Out” zaczyna się dziwną melodią z wesołego miasteczka, by potem pójść o mocną, rockową modłę, uspokajany trochę w refrenie. Kolejną niespodzianką jest trip-hopowy „This Is The 21th Century”, który jest dość długi i dla mnie zbyt monotonny, zaś na finał dostajemy funkowe If My Heart were a Ball It Would Roll Uphill„.

Pod względem muzycznym „Anoraknophobia” jest dość chaotyczna i niespójna stylistycznie, wokal Hogartha jest solidny, zaś w tekstach znów przygląda się ludziom i zastanawia się nad światem. Może trochę smęci, ale nie zbyt często. Na szczęście.

Ekipa pod wodzą Hogartha stworzyła różnorodny, ale dobry album. Dziwaczny i nieszablonowy, gdzie mieszają się gatunki, ale ta mieszanka jest dość apetyczna.

7/10

Radosław Ostrowski

Marillion – marillion.com

marillion.com

Po dość przeciętnym „Radiation” Marillion kazał czekać na nowy album rok (1999) i tym razem zrobili duży skok jakościowy. Nagrali kolejny album, ale tym razem przy produkcji pomagał im Steven Wilson – człowiek, którego fanom progresywnych brzmień przedstawiać nie trzeba.

Początek jest bardziej dynamiczny i rockowy, z mocniejszymi riffami Steve’a Rothery’ego oraz bardziej ponurymi klawiszami Kelly’ego, nafaszerowanymi elektroniką („A Legacy” i „Deverse” z saksofonem i trąbką). Później następuje lekkie wyciszenie („Go!” z pięknymi klawiszami) oraz pójście w stronę melodyjnego popu („Rich” z przyjemnie brzmiącymi klawiszami, klaskaniem oraz żywszym tempem w połowie czy „Tumble Down the Years” z przyjemnym fortepianem), zaś na koniec mamy dwa kolosy – „Interior Lulu” (bardzo spokojny, ale w połowie dynamizują się klawisze i gitara, potem znowu się wycisza i brzmi lekko orientalnie) oraz „House”, który jest bardziej trip-hopowy i mniej marillionowy (świetny bas, warstwowe klawisze oraz trąbka) od reszty, ale brzmi to wręcz niesamowicie. I jest to jedna z bardziej zaskakujących i nietypowych płyt (brzmieniowo) od reszty dorobku zespołu.

Teksty trzymają fason, mówiąc o sławie, bogactwie, szukaniu własnego miejsca na ziemi czy pędzie tego świata. Sam wokal zaś jest bardziej wyciszony, stonowany i oszczędny, mniej ekspresyjny, co brzmi naprawdę dobrze.

Jestem totalnie zaskoczony „marillion.com”. Już chciałem skreślić ten zespół, ale po raz kolejny Hogarth i spółka stworzyli bardzo przyjemny i dobry album. Świetnie się tego słucha.

8/10

Marillion – Radiation

Radiation

Chłopaki z Aylesbury tym razem nie kazali długo czekać na nowy album, bo tylko rok. Tak szybkie tempo było tłumaczone problemami finansowymi zespołu. Razem ze Stewartem Everym nagrali w ciągu tygodnia album nr 10 – „Radiation”.

No i zaczynamy od dość dziwnej miniaturki – „Costa del Slough”, gdzie w połowie następuje gwałtowny wybuch dźwięków. Dalej mamy czysto rockowe granie zmieszane dziwacznymi elektronicznymi dźwiękami („Answering Machine”), a także bardziej stonowane, półakustyczne kompozycje. Ale część z nich jak „Now She’ll Never Know” działały bardziej usypiająco i nawet solówki Steve’a Rothery’ego oraz Marka Kelly’ego nie są w stanie wybronić tego albumu. Choć są pewne małe perły jak bluesowy „Born to Run” czy „Cathedral Wall”, ale to za mało, by uznać ten album za udany. Jest to co najwyżej przeciętna produkcja zespołu.

I nawet ekologiczna tematyka oraz całkiem niezły wokal Hogartha nie są w stanie przykuć uwagi na dłużej niż jeden raz. Jednym słowem – najgorsza płyta Marillion. Na razie.

5/10

Radosław Ostrowski


Marillion – This Strange Engine

This_Strange_Engine

Minęły następne dwa lata i w 1997 roku ukazał się album numer 9 brytyjskiej kapeli Marillion. I tak jak poprzednie albumy, „This Strange Engine” jest dość różnorodny, zaś produkcją zajął się zespół.

I chyba od dawna zespół nie grał tak bez wybijania się poszczególnych muzyków. Bo zarówno Mark Kelly, Steve Rothery, Peter Trewanas i Ian Mosley grają równo i wspólnie tworzą muzyczny świat tej płyty. Klawisze Kelly’ego są bardzo delikatne („80 Days”), Rothery gra zarówno na gitarze akustycznej jak i mocno elektrycznej („One Fine Day”), bas i perkusja zgrywają się ze sobą. Poza tym pojawia się też trąbka („80 Days”), bałałajka (pięknie brzmi w „Estonii”) czy chór („Man of the Thousand Faces”), jednak tutaj dominuje spokojniejsze, trochę akustyczne brzmienie. Ale mimo to zespół trzyma poziom i parę razy potrafi zaskoczyć (kapitalna „Estonia”), choć raz wprawiają w kompletne zdziwienie (karaibska perkusja i klawisze w „Hope for the Fututre”). A wisienką na torcie jest półgodzinna (dobrze czytacie!) kompozycja tytułowa, która ma wszystko to, co w muzyce progresywnej – zmienność tempa, świetne popisy muzyków (ze wskazaniem na Kelly’ego i Rothery’ego) i czarowanie aż do ostatniej nuty. Choćby dla tego utworu absolutnie warto nabyć ten album.

O ile przez chwilę miałem wątpliwości, co do wokalu Steve’a Hogartha, o tyle tutaj stwierdzam, że one zniknęły. Facet śpiewa więcej niż dobrze, zgrabnie pisze teksty mówiące o ludziach, po prostu, a że ubiera to w naprawdę dobre frazy, już przekonałem się parę razy.

Po lekko ponurym „Afraid of Sunlight”, ten album jest bardziej wyciszony, bardziej emocjonalny i bardziej pomysłowy. Świetny album i już mam apetyt na następne płyty.

8/10

Radosław Ostrowski