

Marillion nadal dzielnie się trzyma i tym razem na następny album trzeba było czekać tylko rok. A przy produkcji zespołowi pomagał Dave Meegan, który już współpracował z zespołem przy „Brave”.
Efekt? Pewne uproszczenie brzmienia, czasowo nadal to progresja (najkrótszy utwór ma ponad 5 minut), jednak prostota nigdy sama w sobie nie jest wadą. Po bardzo wyciszonym „Brave” tym razem jest odrobinę bogatsza aranżacja, a także wplecione fragmenty czy to zapowiedzi konferansjera („Gazpacho”) czy inne zmajstrowane dźwięki. Problem w tym, że ta muzyka mnie nie porwała ani powaliła (aż do połowy), była za spokojna w porównaniu z poprzednimi płytami. Gitara Rothery’ego jest akustyczna (zazwyczaj), więcej do powiedzenia ma bas oraz klawisze, które dominują nad całością („Beyond You” czy „Gazpacho”), zaś wokal Hogartha nadal trzyma poziom. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość, że kompozycje są dobre i są pewne zaskoczenia jak „Cannibal Surf Babe” zaczynający się jak piosenka Beach Boys, by potem skręcić w stronę horroru (niepokojące klawisze w połowie). A najlepsze w tym albumie są dwa utwory – tytułowy oraz kończący całość „King”.
Z kolei teksty mówią o ciemnej stronie sławy i zmuszają one do refleksji. Nie brakuje odniesień do Elvisa Presleya czy amerykańskiego stylu życia, który jest poddany krytyce.
Solidny – to słowo chyba najlepiej opisuje ten album. Nie jest to najlepsza płyta tego zespołu, ale jednak panowie nie schodzą poniżej pewnego poziomu. I tylko tyle.
7/10
Radosław Ostrowski






