Marillion – Afraid of Sunlight

Afraid_Of_Sunlight

Marillion nadal dzielnie się trzyma i tym razem na następny album trzeba było czekać tylko rok. A przy produkcji zespołowi pomagał Dave Meegan, który już współpracował z zespołem przy „Brave”.

Efekt? Pewne uproszczenie brzmienia, czasowo nadal to progresja (najkrótszy utwór ma ponad 5 minut), jednak prostota nigdy sama w sobie nie jest wadą. Po bardzo wyciszonym „Brave” tym razem jest odrobinę bogatsza aranżacja, a także wplecione fragmenty czy to zapowiedzi konferansjera („Gazpacho”) czy inne zmajstrowane dźwięki. Problem w tym, że ta muzyka mnie nie porwała ani powaliła (aż do połowy), była za spokojna w porównaniu z poprzednimi płytami. Gitara Rothery’ego jest akustyczna (zazwyczaj), więcej do powiedzenia ma bas oraz klawisze, które dominują nad całością („Beyond You” czy „Gazpacho”), zaś wokal Hogartha nadal trzyma poziom. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość, że kompozycje są dobre i są pewne zaskoczenia jak „Cannibal Surf Babe” zaczynający się jak piosenka Beach Boys, by potem skręcić w stronę horroru (niepokojące klawisze w połowie). A najlepsze w tym albumie są dwa utwory – tytułowy oraz kończący całość „King”.

Z kolei teksty mówią o ciemnej stronie sławy i zmuszają one do refleksji. Nie brakuje odniesień do Elvisa Presleya czy amerykańskiego stylu życia, który jest poddany krytyce.

Solidny – to słowo chyba najlepiej opisuje ten album. Nie jest to najlepsza płyta tego zespołu, ale jednak panowie nie schodzą poniżej pewnego poziomu. I tylko tyle.

7/10

Radosław Ostrowski

Marillion – Brave

Brave

Po trzech latach i dwóch płyta, które spotkały się z mniej ciepłym przyjęciem (zbyt rockowe), Marillion zdecydował się wrócić do korzeni. Ich następny album stał się concept-albumem.

Za produkcję „Brave” odpowiada Dave Meegan, który wiele razy będzie współpracował z Marillionem. Inspiracją do tego albumu była zasłyszany w radiu reportaż o znalezieniu dziewczyny chodzącej koło Severn Bridge przez policję. Nie wiedziała kim jest, ani skąd pochodzi, nie było z nią kontaktu. I to z jej perspektywy opowiedziana jest ta historia (przynajmniej tak jak wyobrażał Hogarth). A wierzcie mi, to jest żadna słodka opowiastka, tylko jedna z poruszających, wręcz depresyjnych opowieści, niepozbawionej przemocy, alienacji i być może (bo to zostaje otwarte) zakończonej samobójstwem. Jak coś takiego opisać słowami? To piękny, choć smutny album. Powiedzieć, że każdy z muzyków dał z siebie wszystko, to tak jakby nic nie powiedzieć. Klawisze zazwyczaj są nieprzyjemne (otwierający całość „Bridge”), ale i delikatne, imitujące fortepian. Jak zawsze niezawodzi Steve Rothery na gitarze, tworzą kolejne malarskie riffy (m.in. „Hard As Love”, „Runaway”), a sekcja rytmiczna też dodaje sporo od siebie. Najbardziej to widać w najdłuższych „Goodbye To All That” z ciągłymi zmianami tempa, klimatu i brzmienia oraz „The Great Escape”. Tutaj opowiadanie o poszczególnych utworach moim zdaniem nie ma sensu, bo całość jest na wyrównanym – bardzo wysokim poziomie. Całości dopełniają jeszcze poruszające teksty i naprawdę dobry wokal Hogartha.

To najsmutniejsza i chyba najbardziej osobista płyta grupy od czasu odejścia Fisha. I jedna z tych, która  śmiało może rywalizować o miano najlepszej płyty w dorobku całej grupy. Mocna, poruszająca i bardzo zaskakująca.

9,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Marillion – Holidays in Eden

Holidays_in_Eden

Holidays in Eden
Life before the fall
See no, hear no, speak no evil
Feel no guilt, feel no guilt at all

Po odejściu Fisha Marillion zastąpił go Stevem Hoagrthem, który udźwignął to zadanie. Jednak płyty Brytyjczyków przestały się tak dobrze sprzedawać, co chyba przestało ich specjalnie interesować. Ale po bardzo udanym (moim zdaniem) „Seasons End” trzeba było czekać dwa lata na nowy album.

Tym razem za produkcję odpowiada Chris Neil znany ze współpracy z Mike + The Mechanics. Hogarth i spółka uprościli bardziej swoje brzmienie, choć słychać kto wykonuje i nadal są zmiany tempa. Klawisze Kelly’ego brzmią delikatniej i robią zazwyczaj za przyjemne tło – choć wyjątkiem jest „Splintering Heart”, gdzie budują dość mroczną atmosferę – razem z walącą z rzadka perkusją oraz gwałtownym solo Rothery’ego w połowie. Niemniej jeszcze zespół potrafi tworzyć niezwykłe i czarujące kompozycje, choć są one dość proste jak „The Party” czy „No One Can”.  Ale czy to się musi wykluczać? Chyba nie. Zdarzają się jednak pewne małe urozmaicenia jak silnik samolotu słyszany gdzieś w jakiejś łące/lesie w rockowym utworze tytułowym czy syreny policyjne w „This Town”, co pokazuje, że jeszcze muzycy eksperymentują. Natomiast fani typowo progresywnych brzmień powinni przesłuchać trylogii „Rake’s Progress”, czyli: rockowy „This Town”, wyciszony „The Rakes Progres” z pulsującym basem oraz epicki „100 Nights”, gdzie Rothery znów potwierdza swój wielki talent.

Jeśli ktoś nie polubił Steve’a Hogartha na poprzedniej płycie, na tej też go nie polubi. Bo śpiewa po swojemu, czyli moim zdaniem dobrze. Może i w paru miejscach może sprawiać wrażenie krzyczącego, ale to jeszcze nie umieranie. Także teksty są całkiem przyzwoite, mówiące o miłości, niewinności.

Przy „Seasons End” pisałem, że Marillion + Hogarth = ciekawa wizja. I to jest zwyczajna kontynuacja tej drogi, mniej progresywna, ale nadal piękna. Ale ich największe dzieło dopiero przed nami.

8/10

Radosław Ostrowski

Marillion – Seasons End

Seasons_End

Rok 1989 był ważny. Nie tylko dlatego, że zaczął się rozpad systemu komunistycznego na wschodzie Europy, pojawiła się gra „Prince of Persia”, a w kinach szalał „Batman” Tima Burtona. Także dla zespołu Marillion był to rok ważny. Zespół opuścił Fish i reszta grupy stanęła przed dylematem jaki miał ostatnio zespół Myslovitz: było miło, ale się skończyło i po Marillionie albo szukamy nowego frontmana i jedziemy dalej. Skoro zespół nadal działa, wiadomo jaki wybór został dokonany. Następcą charyzmatycznego Fisha pozostał Steve Hogarth i w tym składzie zespół tworzy do dzisiaj.

Pierwszą płytą nagraną z nowym wokalistą jest „Seasons End” wyprodukowany przez Nicka Davisa, który wcześniej współpracował z Genesis. I całość wypada naprawdę interesująco, a piosenek jest tylko 9. I co ciekawe, brzmi to jak dawny Marillion – mamy świetne solówki Rothery’ego (najlepsze w utworze tytułowym oraz „The King of Sunset Town”), pięknie grające klawisze, chwytliwy bas, zmiany tempa i nastroju. Zaś same kompozycje brzmią po prostu pięknie. „The King of Sunset Town”, najbardziej zmienny „Berlin” ze świetnym solo saksofonu czy tytułowy utwór. Ale pojawia się tu kilka zmian i bardzo nietypowe utwory dla tej kapeli.

Czymś takim na pewno jest „Easter” – akustyczna ballada, która klimatem ociera się o dorobek Enyi (refren z nakładającym się głosem oraz „dzwoniącymi” klawiszami, jednak w połowie dochodzi do głosu bas i następuje zmiana klimatu. Podobnie z „The Uninvited Guest” – werblową perkusja, delikatna gitarka w zwrotkach, zaś w refrenie tak jak zawsze. Jednak największą niespodzianka był „Hooks in You” z ostrą, wręcz agresywną gitarą Rothery’ego (ostatnia minuta). Za to mistrzostwem jest kończący całość „The Space…” – piękna melodia, patos, świetne klawisze oraz gitara. Trzeba czegoś więcej?

Teraz najważniejsze pytanie: jak sobie poradził Steve Hogarth, który nie jest tak wysoki jak Fish, nie ma takiej barwy jak Fish i nie pisze takich tekstów jak Fish? Odpowiedź jest zaskakująca: bardzo dobrze. Ma delikatniejszy wokal, czasem potrafi być bardziej ekspresyjny („Hooks in You”) i nie tylko nie przeszkadza i nie próbuje naśladować swojego poprzednika, ale wnosi odrobinę świeżości w kapeli i też potrafi poruszyć. A w tekstach nadal w centrum jest człowiek – wplątany w historię („The King of Sunset Town”, „Berlin”), zakochany („After Me”, „The Space”). Hogarth stara się mówić prostym językiem, choć nie pozbawionym metafor.

Mówiąc krótko „Seasons End” to punkt zwrotny w karierze kapeli z Aylesbury. Po tej płycie zmieniło się wszystko, także styl zespołu. Jednak pokazał on, że Marillion bez Fisha też potrafi być tak samo interesujący. Chyba jeszcze wrócę do tego albumu.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski