Strachy na Lachy – Przechodzień o wschodzie

przechodzien-o-wschodzie-b-iext51096308

Każdy fan polskiej muzyki rockowej słyszał o Krzysztofie “Grabażu” Grabowskim. Najpierw w punkowej formacji Pidżama Porno, z dużą goryczą oraz wściekłością opisywał rzeczywistość lat 90., po czym zawiesił działalność idąc w stronę bezpretensjonalnych, skocznych piosenek w formacji Strachy na Lachy. Ale od “Dodekafonii” było już coraz mroczniej, gniewniej i ostrzej jak w czasach Pidżamy. Czy tak też jest w przypadku szóstego albumu “Przechodzień o wschodzie”?

“Nie tchórzę/Ja to pierdolę” – takie są pierwsze słowa, pochodzące z singlowego “Co się z nami stało”. Jest niby melodyjnie, ale i agresywnie, co jest zasługą zapętlonych riffów oraz mocnych uderzeń perkusji. Stare, dobre Strachy, które zapadają w pamięć. Równie ostry i bardzo mroczny, z powodu elektroniki jest “Nazywam się Grabowski”, a kompletną woltę daje niemal taneczna, wręcz rozmarzona “Katastrofa szczęścia” oraz bardziej dynamiczna “Matka Boska”, dodając odrobiny lekkości i przypominając początki grupy. W tym samym kierunku wydają się iść “Twoje motylki”, próbujące być nową wersją “Dzień dobry, kocham Cię”, ale dość nieudolną. Jedynie końcówka ocierająca się o western (gwizd Iistonowana perkusja) jest ciekawa. A tekst przyprawia tutaj o mocny ból głowy. Grabażu, nie idź tą drogą.

Po tych eksperymentach powraca niemal minimalizm w smutnym “Nie zakochuj się w wietrze”, gdzie w tle mamy smyczki oraz łagodniejszą gitarę. To wszystko jednak zmyłka, albowiem wszystko zaczyna podkręcać. Drugą niespodzianką jest reggae’owy “Przechodzień w ogrodzie” ze wspólnie śpiewanym refrenem. Równie szybki, choć pełen elektronicznego tła, jest “Obłąkany obłok” dodający odrobiny magii. Podobnie jak mieszający nowoczesne brzmienie z etniką w “Krótkim sznurze”, by zaatakować w finale “Podziemnym przejściem”.

Grabaż wokalnie nadal jest w formie, a tekstowo jest bardziej refleksyjny. Może mniej sfrustrowany niż ostatnio, choć nie brakuje wściekłości (“Co się z nami stało”, “Podziemne przejście”), kwestii miłości (“Nie zakochuj się w wietrze”) czy nawet odrobiny humoru (“Matka Boska”). Muzycznie też jest to destylat tego, co znamy z poprzednich płyt. Grupa nadal gra różnorodnie, bez poważnych kiksów (poza “Motylkami”), trzymając fason. Więc przechodniu, powiedz fanom Strachów, że nie zawiedli.

8/10

Radosław Ostrowski

Strachy na Lachy – !TO!

TO_250x250

Państwowe zakłady zbrodni i kary
Przydrożne krzaki i fotoradary
Dostojnie pełza ta karawana
Po polskich drogach jak po żyłach narkomana

Kiedy pojawili się w 2003 roku, zrobili małe zamieszanie na naszym podwórku muzycznym. Mieszali rocka z folkiem, choć w tym samym czasie działał inny zespół frontmana, Pidżama Porno. Zespół przestał istnieć, a Strachy na Lachy zaczęły odnosić coraz większą popularność. Po 5 płytach studyjnych, składance i płycie koncertowej pora na szósty album. I co tym razem wyszło.

„!TO!” zawiera 10 piosenek, w których czuć mieszankę Strachów z Pidżamą, co było już w „doDekafonii”. Czyli najważniejsza jest przede wszystkim gitara elektryczna oraz wokal Grabaża – tak charakterystyczny, że nie można go pomylić z nikim innym. Muzyka jest bardzo zróżnicowana, bo nie brakuje zarówno skocznych melodii („Mokotów” czy kończący album „Żeby z Tobą być”, który brzmi lekko retro), jak i trochę mocniejszych brzmień („Gorsi” czy „Bloody Poland”, w których czuć echa Pidżamy Porno). Poza jednak gitarą, wokalem i klawiszami pojawiają się dęciaki („Za stary na Courtney Love”), chórkowe refreny („Gorsi”). Czyli tak jak poprzednio, choć jeden utwór trochę nie pasuje do całej reszty („Żeby z tobą być”).

Wokal Grabaża jak wspomniałem jest dość charakterystyczny, choć bardziej idzie w stronę melorecytacji czy lekkiego podnoszenia głosu. Mi to pasuje. Za to teksty jak to u Grabaża, są najmocniejszą siłą. I nie chodzi tu tylko o chwytliwe refreny, ale też zgrabne frazy oraz gorzką obserwację naszej rzeczywistości. Nie brakuje surrealizmu („Mokotów”), wypalonej miłości („Bankrut… Bankrutowi”, „Jaka piękna katastrofa”), krytycyzmu wobec polskiej mentalności („Bloody Poland”), obecnego młodego pokolenia shit i botox party („Gorsi”) czy wreszcie hymnu hejterów („I Can’t Get No Gratisfaction”). Choć nie ma tu bluzgów, to jednak nadal ma moc.

Coraz bardziej widać, że Strachy na Lachy zaczynają przypominać Pidżamę Porno, jednak nie są jej bezczelną kopią. Na tym albumie potwierdzają świetną formę oraz energię. Musicie TO mieć.

8/10

Radosław Ostrowski