Polowanie

Coraz częściej pojawiają się przypadki filmów, które w kinach kompletnie poległy i nie znalazły widowni, za to stają się strasznie popularne na platformach streamingowych. Szczególnie nasze rodzime tytuły. Do tego wpisał się dostępny na Netflixie thriller „Polowanie” od scenarzystów „Układu zamkniętego”. W zasadzie jest on niebezpiecznie znajomo podobny.

Akcja toczy się w małym miasteczku gdzieś w nieokreślonym miejscu. Tutaj mieszka Michał Król (Michał Czarnecki) – doradca finansowy i radny. Widząc nieudolność obecnie panujących władz decyduje się zrobić coś, co prawy, uczciwy i naiwny człowiek zrobić może – startuje na burmistrza. Co ciekawe, zdobywa ten urząd. Wtedy powinno wszystko pójść jak z płatka, prawda? Otóż nie, to by było za proste, bo zaczynają pojawiać się naciski, sterować nim chce właściciel lokalnej gazety Roman Huss (Artur Barciś), zaś wszelkie plany spotykają się z dużym oporem – dawno nie używano tego słowa – UKŁADU. I nie jest to słynny układ Mendelejewa.

W dużym skrócie polityczny thriller, który fabularnie nie będzie zaskakujący (niestety), ani za bardzo trzymał w napięciu. Choć reżyser początkowo powoli buduje całą atmosferę miejsca, które może dziać się w każdej szerokości geograficznej naszego kraju. Dlatego to miasteczko tak nie wyróżnia się z tłumu, co trochę pozbawia go charakteru. Rozumiem, że chodziło tu o uniwersalność tej historii, lecz… sama historia jest mocno schizofreniczna i niedogotowana. Relacje między postaciami są ledwo zarysowane (głównie przeszłość naszego bohatera czy pozostałych członków „grupy trzymającej władzę”), bardziej czuć tutaj nie tyle napięcie, co poczucie bezsilności wobec jej sieci. Ludzi mogących w zasadzie zrobić z człowiekiem wszystko: fałszywe oskarżenia, zakulisowe działania (ledwo widocznie), śledzenie, „znikanie” dokumentów itp. Te sceny potrafią zadziałać, tak jak scena polowania zakończona postrzałem. Tylko reżyserowi brakuje tutaj siły, by zaangażować, zaś pewne sceny (bliżej końca) są tak skokowo pokazane, że nie kupiłem tego. Wielka szkoda.

Dialogi są całkiem ok, technicznie jest to poprawnie wykonane, ale da się to obejrzeć. W czym na pewno pomagają aktorzy, nawet nie mając zbyt wiele do roboty. Michał Czarnecki pasuje do takiej pozytywnej, trochę idealistycznie nastawionej do rzeczywistości oraz swojej siły sprawczej. Co prawda dalsze momenty, gdzie jest zdumiony, zszokowany i złamany są dość pobieżnie pokazane, aktor wiele z tego wyciska. Zaskoczył mnie za to Andrzej Andrzejewski jako menel „Mandaryn”, który staje się sojusznikiem oraz przyjacielem naszego protagonisty. Wnosi on odrobinę humoru oraz lekkości do całego filmu. Ale całość kradnie Artur Barciś jako szara eminencja miasteczka. Balansujący na granicy przerysowana lokalny watażka, co pozornie udaje sprzymierzeńca, jednak spojrzenie ma baaaaaaaaardzo intensywne, złowrogie i groźne jak k****a mać.

„Polowanie” mogło być drugim „Układem zamkniętym”, jednak Paweł Chmielewski to nie Ryszard Bugajski. Przydałby się o wiele bardziej dopracowany scenariusz oraz twórca umiejący budować atmosferę i napięcie. Tym razem nie udało się upolować grubego zwierza.

5,5/10

Radosław Ostrowski

Czerwone maki

Dla wielu hasło „polskie kino historyczno-wojenne” wywołuje bardzo traumatyczne doświadczenia. Mimo wykorzystania sporego budżetu (20 mln złotych lub więcej) dzieła te sprawiają wrażenie tanich, chaotycznie zmontowanych, pozbawionych wyrazistych postaci, niezbyt dobrze zagrane, nudne, patetyczno-podniosłe gnioty. Dzieła te bardziej pasowałyby do telewizji, ale takiej sprzed 30-40 lat. Problem w tym, że one cały czas powstają i od czasu „Miasta 44” nic wartego uwagi nie powstało. Jednak nasi filmowcy są jak karaluchy: odporni na krytykę i skłonni do ataku w najmniej spodziewanym momencie.

Jednym z tych konsekwentnie tworzących tego typu produkcje jest Krzysztof Łukaszewicz. Zwrócił swoją uwagę debiutanckim „Linczem” i wojenną „Karbalą”, ale potem się zaczęło. „Orlęta. Grodno ‘39”, „Raport Pileckiego”, wcześniej scenariusz do „Generała Nila”. A teraz postanowił opowiedzieć o bitwie pod Monte Cassino. I jeśli liczycie na to, że zrobił pewien progres, to nie mam zbyt dobrych wiadomości. „Czerwone maki” może nie są aż tak tragicznie jak można się było spodziewać, ale do miana dobrego czy niezłego brakuje mu wiele.

Akcja skupia się wokół Jędrka Zahorskiego (Nicolas Przygoda) – młodego chłopaka z armii generała Andersa, co wcześniej był w sowieckim łagrze. Krnąbrny, niezdyscyplinowany złodziejaszek, pakujący się zawsze w tarapaty. Oraz beznadziejnie zakochany w pielęgniarce, ale ta jest albo zbyt zajęta rannymi, albo pewnym oficerem, co nie poprawia jego sytuacji. Jednak zamiast trafić przed sąd, zostaje wzięty pod kuratelę redaktora (Leszek Lichota), szkolącego go na swojego asystenta. Wkrótce polscy żołnierze ruszą do boju, by zdobyć klasztor na wzgórzu Monte Cassino – misji wręcz samobójczej.

Sam początek filmu (ucieczka ze skradzionymi lekami przez uliczki Iraku) przypominał mi podobną chwilę w „Poszukiwaczach zaginionej Arki”, ze świetną pracą kamery oraz sporą skalą. Patrząc na to myślisz: „To może być całkiem dobre, skoro tak zaczynamy”. Są i czołgi, jeepy, więcej niż tylko pięciu chłopa w mundurkach z giwerami, jest nawet trochę strzelania. Problem w tym, ze główny wątek, czyli niby-romans jest równie interesujący jak oglądanie kopulujących owadów pod mikroskopem. Coś tam się dzieje, ale w ostateczności zmierza donikąd i nikogo to nie obchodzi, nawet grających tą parę Nicolasa Przygodę oraz Magdalenę Żak. Do aktorstwa jednak dojdę później. Fabuła przeskakuje od sztabu wojskowego generała Andersa (Michał Żurawski) przez lazaret aż do pola bitwy w postaci… wzgórza do zdobycia. Oraz zaminowanej, wąskiej drogi. Na więcej nie było nas stać, sorry. Brakuje jakiegoś silnego spoiwa i emocjonalnego ciężaru, by zaangażować się. Rzeczy się dzieją, a większość istotnych rzeczy dzieje się w zasadzie poza kadrem.

Technicznie starano się tu jak najwięcej wycisnąć. Efekt jest dość połowiczny. Scenografia, kostiumy czy wypożyczone z muzeum pojazdy prezentują się solidnie, o tyle zdjęcia i montaż są bardzo nierówne. Nie brakuje ładnych kadrów, jednak sceny batalistyczne to festiwal chaosu, shaky-camu oraz ukrywanie niedostatków budżetowych. Nie brakuje tu popisów pirotechnicznych (całkiem znośnych), zmasakrowanych ciał i flaków, a nawet odrobiny slow-motion.

A co mogę powiedzieć o aktorstwie w „Czerwonych makach”? No cóż, istnieje, jest widoczne, ale nie wybija się za bardzo z tłumu. Nikt tu nie ma szansy się wykazać, nikt nie wyróżnia się specjalnie z tłumu, w czym nie pomagają średnie dialogi. Choć są tutaj dwa wyjątki od reguły: Leszek Lichota i Michał Żurawski. Pierwszy jako redaktor (wzorowany na Melchiorze Wańkowiczu), który staje się mentorem dla Jędrka i odgrywa dość istotną rolę w jego przemianie, z kolei Żurawski w roli generała Andersa jest bardzo wycofany, pokazując jak silną presję czuje wobec otoczenia oraz dźwigany przez niego ciężar odpowiedzialności. Reszta radzi sobie albo poprawnie (szczerzący swoje białe ząbki Mateusz Banasiuk czy najbardziej poważny ze stawki Szymon Piotr Warszawski), albo robi w zasadzie za ogon (Bartłomiej Topa, Dariusz Toczek czy Cezary Łukaszewicz). A jak radzi sobie w roli głównej Nicolas Przygoda? Sam pomysł na niego był ciekawy – trzymający się ziemi anty-bohater, co nie wierzy w poświęcenie, patriotyzm itp. Tylko aktor wydaje się strasznie sztuczny, irytujący, zaś jego przemiana niewiarygodna.

Zawsze przy takich produkcjach jak „Czerwone maki” pada jedno fundamentalne pytanie: Jeśli nie ma się budżetu na takie produkcje, czy w ogóle jest sens je robić? Jako film fabularny, a nie np. dokumentu? Trudno odmówić Krzysztofowi Łukaszewiczowi pasji do historii, jednak do realizacji dobrego i spełnionego filmu historyczno-wojennego. Być może należy tą pasję inaczej wykorzystać oraz przewartościować swoje cele.

5/10

Radosław Ostrowski

Zadra

Ile to już było historii o młodych, zdolnych, lecz nie mających szczęścia i dostają szansę. Ale czy ją wykorzystają, czy wszystko pójdzie gładko i bez problemu, czy będą poważne wyboje. No cóż, odpowiedź na to pytanie jest oczywista. Na nieszczęście dla nas.

Tytułowa Zadra (Magdalena Wieczorek) ma na imię Sandra, mieszka z matką i młodszym bratem. Pracuje jako kelnerka w kawiarni, ale raczej nie jest zbyt dobra. Za to próbuje przebić się na scenie rapowej. Ma swój profil na Twarzaku, wspiera ją kumpela Justi (Margaret) oraz chłopak Bartek (Ignacy Liss). Łatwo nie jest, a kiedy zostaje zwolniona, wszystko jeszcze bardziej się komplikuje. Wtedy pojawia się szansa, kiedy na koncercie niejakiego Motyla (Jakub Gierszał) dostaje szansę wejść na scenę. On zauważa w niej potencjał i zatrudnia ją do swojej ekipy jako hajpmenkę (mam nadzieję, że to dobrze zapisałem).

Film reżysera Grzegorza Mołdy i scenarzystki Moniki Powalisz jest tak szablonowy oraz przewidywalny, że aż to boli. Może nie jest to przewidywalność w stylu, że jesteś w stanie przewidzieć co do zdania jakie padnie. Ale schematy są tu tak naładowanie niczym słabe wersy w utworach Sentino czy innego Malika Montany. W dużym skrócie – wiemy, że Zadra zostanie zwolniona z pracy (bo weszła w pyskówkę z celebrytką), do tego jeszcze niszczy szefowi auto (ta scena zrobiona w formie teledysku nawet mi się podobała). Że pójdzie drogą kariery i (oczywiście) uderzy jej woda sodowa do łba, przestanie pisać do kumpli, zacznie ćpać, oddalać się od rodziny. Co jeszcze? Dochodzi do zagrożenia zdrowia braciszka, gdy ten niezauważenie bierze piguły (dragi) od siostrzyczki podczas zakupów. Potem jakoś w jednej scenie dogada się z matką i wszystko jest spoko (że co??). Kradzież tekstu oraz nagranie „swojej” piosenki, upadek oraz powolna droga na szczyt.

Nic was tu nie zaskoczy, a dialogi to czasem potrafią przyprawić o ból uszu. Miałem wrażenie jakby twórcy bali się zaryzykować i dodać czegoś innego, mniej znajomego oraz oczywistego niż droga od nikogo do celebryty z zachłyśnięcie się sławą, upadkiem i powrotem do dawnego siebie. Wątki poboczne wydają się być liźnięte (relacja Sandry z kumpelą, chłopakiem czy matką), wspólna trasa koncertowa to szybka zbitka montażowa, a wszystko opowiedziane jest bardzo skrótowo. Nawet pokazanie mediów społecznościowych jako narzędzia promocji czy budowaniu wizerunku nie odgrywa zbyt dużej roli. Technicznie trudno się do czegoś przyczepić. Wygląda to kompetentnie, muza oraz kawałki są naprawdę niezłe (duet muzyczno-tekstowy 1988/Żyto dał radę) i jest parę ładnych kadrów.

Aktorzy starają się jak mogą, by ożywić te szabloniki, jednak scenariusz mocno podcina im skrzydła, nie dając zbyt dużego pola manewru. Niemniej udaje się tym postaciom dać odrobinę charakteru oraz ciężaru, szczególnie na drugim planie. Nie jestem w stanie złego słowa powiedzieć o Magdalenie Różczce (matka Sandry), Ignacym Lissie (Bartek) czy dość zaskakującej Margaret (Justi) – to solidne role, mające swoje pięć minut. Świetnie wypada Gierszał jako raper Motyl i nie chodzi tylko o nawijanie na scenie (bo robi to cholernie dobrze), ale bardzo dobrze pokazuje jego dwa oblicza: to sceniczne jako imprezowy hustler oraz bardziej prywatne, gdzie jest poukładanym, trzymającym się ziemi gościem. I to nie gryzie się w żadnym momencie.

Ale co czyni „Zadrę” zjadliwą oraz oglądalną jest Magdalena Wieczorek. Ta dziewczyna dokonuje cudów na ekranie, bo cały czas patrzyłem na nią jak zahipnotyzowany i podążałem za nią. Mimo ograniczeń scenariusza udaje się jej zbudować postać z krwi i kości, której chce się kibicować, zaangażować, każdą scenę (jakkolwiek by była banalna) oraz dialog jest w stanie podać tak naturalnie, bezboleśnie, że mnie to wszystko obchodziło. To jest bardzo, bardzo trudne zadanie i mam nadzieję (bo niczego innego mieć nie mogę), że jeszcze o niej usłyszę.

Chciałbym coś powiedzieć dobrego o „Zadrze”, ale ostatecznie bilans układa się na szali wskazującej „rozczarowanie”. Niby film próbuje opowiedzieć coś o naszej rap-scenie, jest pewna energia i pasja, tylko wszystko to jest zaplątane w ogromną paczkę banałów. Jakby cała para, zaangażowanie poszła w próżnię, nie mogąc wyrwać się z marazmu.

5,5/10

Radosław Ostrowski