11 kwietnia tego roku w wieku 94 lat zmarł kanadyjski reżyser Ted Kotcheff. Czy można lepiej uczcić pamięć tego reżysera niż sięgnięcie po jeden z jego filmów. Jak choćby jego najgłośniejszy film w jego karierze – „Rambo: Pierwsza krew”.
Pierwsza część z serii jest najbardziej nietypowa z całego cyklu. Nie ma tu ganiana po dżungli, zabijania przeciwników liczonej w dziesiątkach lub setkach czy jakiegokolwiek politycznego wkrętu. Tutaj idziemy w zupełnie inną stronę. Nasz John Rambo (Sylvester Stallone) wrócił już z wojny i próbuje się odnaleźć w swoim domu. W końcu trafia do miasteczka Hope, gdzie nie jest zbyt życzliwie traktowany przez szeryfa (Brian Dennehy). Widząc w nim włóczęgę, stróż prawa odprowadza go do granicy miasta, ale nasz bohater nic sobie z tego nie robi. Co doprowadza do aresztowania Rambo, zaś tamtejsi zastępcy traktują go jak śmiecia. Wskutek tego traktowania coś się w nim budzi i zaczyna atakować gliniarzy oraz ucieka z posterunku. Szeryf nie jest w stanie odpuścić, co doprowadza do obławy.

A więc co jest nietypowego w „Pierwszej krwi”? Ma o wiele mniejszą skalę, dzieję się w USA (w okolicach świąt Bożego Narodzenia) i bardziej skupia się na psychologii głównego bohatera oraz z jaką wrogością jest traktowany. Facet służył krajowi, a po tej służbie traktowany jest jak śmieć. I to wywołuje w nim efekt PTSD, zupełnie jakby znowu był w Wietnamie. Co nie znaczy, że nic się tu nie dzieje, bo Kotcheff trzyma wszystko o wiele bardziej przyziemnie. Od przygotowanych pułapek w lesie (przypominającym wietnamską dżunglę) przez ucieczkę do zalanej kopalni pełnej szczurów (zaskakująco klaustrofobicznie) aż do niemal odcięcie miasta i parę eksplozji. Wszystko w bardzo płynnym tempie, bez zbędnych przestojów ani linijki dialogu. Najbardziej zaskakujący jest tutaj finał, gdzie Rambo pierwszy raz mówi więcej niż jedno zdanie, pierwszy raz puszczając gardę i wyrażając swoje emocje.

Tutaj Sylvester Stallone najbardziej błyszczy jako aktor, choć przez cały film gra bardzo powściągliwie. Mówi rzadko, a każde słowo ma swój ciężar. Ale poza nim najbardziej Kotcheff skupia się na kolejnej dwójce: szeryfa Teasela i pułkownika Trautmana, granych przez Dennehy’ego oraz Richarda Crenny. Pierwszy to ewidentny przypadek nadużycia władzy dla szeroko rozumianego „utrzymania porządku”, drugi jest przełożonym Rambo i zna go najlepiej ze wszystkich ludzi. Ma w sobie sporo empatii, ale jest najbardziej świadomy powagi sytuacji, zaś Crenna gra go bardzo poważnie. Ta dwójka razem ma wiele konfrontacyjnych momentów, gdzie zderzają się ideologię oraz światopoglądy.

„Rambo: Pierwsza krew” pozostaje najlepszą częścią tej franczyzy i pokazuje jak cholernie uzdolnionym aktorem potrafił być Sylvester Stallone. Zadziwiający poruszający, trzymający w napięciu film, ze świetnymi dialogi, fantastycznym aktorstwem oraz kapitalną muzyką mistrza Jerry’ego Goldsmitha. Po ponad 40 latach nadal stoi na własnych nogach.
8/10
Radosław Ostrowski



