13 dni do wakacji

Chyba obecnie żaden reżyser w Polsce z taką konsekwencją nie oddał się misji kręcenia horrorów jak Bartosz M. Kowalski. Po szokującym „Placu zabaw” z tak mocnym zakończeniem, że nie da się go wymazać z pamięci reżyser eksplorował slashera (dylogia „W lesie dziś nie zaśnie nikt”), historię o opętaniu („Ostatnia wieczerza”) czy grozę psychologiczną („Cisza nocna”). W swoim najnowszym dziele, tym razem bierze się za podgatunek home invasion. Jednak po kolei.

Historia „13 dni do wakacji” skupia się na dwójce rodzeństwa: Pauliny (Katarzyna Gałązka) i Antka (Teodor Koziar). Oboje mieszkają w tzw. inteligentnym domu (wszystkie zabezpieczenia są uruchamiane i nadzorowane przez smartfon) ze swoim ojcem (plecy Cezarego Pazury w krótkim epizodzie), zaś matka zostawiła ich w pizdu. Chłopak pewnego dnia znajduje ciało zamordowanego bezdomnego, co jeszcze bardziej potęguje jego izolację. Z kolei siostra na czas wyjazdu służbowego ojca szykuje w domu imprezę z kumplami: chłopakiem Piotrkiem (Antoni Sztaba), kumpelą Agą (Julia Mika), pryszczaty Marek (Hubert łapacz), „Byku” (Bartłomiej Deklawa) oraz Julia (Nicole Bogdanowicz). I jak to na imprezie bywa: pogaduchy, ploteczki, popijawa, dobra muza oraz nawet coś więcej. Jednak sprawy zaczynają się komplikować. Po pierwsza, pojawia się pod dom była dziewczyna Piotrka, Magda (Olga Rayska). Młoda śledzi Paulinę i nie jest w stanie się pogodzić, że jest była. A po drugie: ktoś włamał się do systemu zabezpieczeń, zmieniając dom w klatkę bez wyjścia. I zaczyna się polowanie.

Kowalski już na samym początku wie, jak zbudować atmosferę niepokoju. Zbliżenia na twarze i/lub kompletna otchłań, zapowiadający zbrodnię gwizd oraz bardzo namacalna czerń, za którą może kryć się cokolwiek. A w momencie włamania do smarthouse’u, robi się coraz duszniej, zaś sam morderca pozostaje kompletną enigmą (sama jego maska jest super). Może same sposoby eliminacji nie należą do zbyt kreatywnych (choć krwi nie brakuje), zaś mała paczka popełnia podstawowy błąd każdego slashera (nie oddzielaj się od grupy, bo zginiesz). Same aktorstwo jest w zasadzie bez rewelacji, a dialogi czasami brzmią niezbyt dobrze. Jednak najmocniejsze jest zakończenie, które jest doprawdy mocarne, bardzo brutalne i zaskakująco nihilistyczne (niczym we wcześnie wspomnianym „Placu zabaw”). Ale niestety, reżyser w tym momencie nie kończy filmu i to, co dzieje się potem torpeduje cały finał.

W porównaniu do innych horrorów obecnych w kinach obecnie, nowy film Kowalskiego prezentuje się blado. To znowu kompetentny slasher, jednak wykonany na poważnie i bez żadnego mrugania okiem jak do tej pory. Mam nadzieję, że następnym filmem reżyser jeszcze bardziej zaszaleje – po prostu.

6/10

Radosław Ostrowski

Powrót do tamtych dni

Są takie filmy, gdzie marketing sugeruje zupełnie coś innego niż ostatecznie dostajemy. Taki jest właśnie przypadek nowego filmu Konrada Aksinowicza – reżysera głównie teledysków oraz dwóch fabularnych niewypałów, o których nawet nie warto wspominać. Ten film (początkowo noszący tytuł „Powrót do Legolandu”) to najlepsze dzieło reżysera, o wiele cięższe i poważniejsze niż się wydaje.

Akcja „Powrotu do…” toczy się we Wrocławiu początku lat 90., skupiając się na 14-letnim Tomku. Chłopak mieszka z matką, zbiera zestawy klocków Lego i chodzi do szkoły jak na nastolatka przystało. Jest jeszcze ojciec, ale on pracuje w USA i podsyła wiadomości na kasetach. Pojawia się jeszcze nowa koleżanka w szkole, a to oznacza jedno: amory. Właśnie wtedy wraca ojciec z Ameryki i wszystko wydaje się być w porządku. Porządek jednak ma to do siebie, że nie trwa długo.

Reżyser oparł historię tego filmu na własnych doświadczeniach i czuć to w każdej scenie. Początek zaczyna się jak obyczajowa historia w konwencji coming-of-age, jest Tomek z kumplami bujający się po okolicy. Sympatycznie jest bardzo, zaś klimat lat 90. oddano więcej niż dobrze. Myślisz sobie, że ten seans będzie troszkę w tonie „Zupy nic” czy jakiegoś innego komediodramatu w czasach zamierzchłych. Ale podczas obiadu przy stole z wujostwem zmienia się wszystko i zaczyna się dramat. Bo ojciec jest alkoholikiem, co oznacza jedno: będzie nieprzyjemnie. Wtedy zaczyna się najgorsze, choć głównie w sferze psychologicznej, odbijając się na wszystkich domownikach. Niby oni już mają doświadczenie z tym jak sobie poradzić, jednak to było dawno temu. Ale matka i syn próbują „ujarzmić” ojca, robiąc w domu sanatorium. Chowanie ostrych przedmiotów, karmienie gorzałą i zamykanie w pokoju. Co w zamian? Wyzwiska, majaki, szczanie w gacie, groźby – samej fizycznej przemocy nie ma. Czy to oznacza, że niby jest lepiej?

Niby takich opowieści o ludziach spętanych przez alkohol oraz najbliższych, którzy dostają rykoszetem. Aksinowicz jednak nie idzie w stronę emocjonalnego szantażu, ani też pokazywania całej tej sytuacji w sposób humorystyczny czy groteskowy. Niemniej sceny z ojcem pod wpływem (niesamowity Maciej Stuhr) wywoływały silny dyskomfort i ciężko było przewidzieć jak to się wszystko potoczy. Syn (debiutujący Teodor Koziar) przechodzi przyspieszony kurs dojrzewania, zmuszony do zmierzenia się z demonami, gdzie częściowo pcha go coraz ciężej znosząca to matka (zaskakująca Weronika Książkiewicz).

Ten trójkąt jest zagrany co najmniej bardzo dobrze, bez popadanie w przesadę i przerysowanie, o co byłoby bardzo łatwo. W szczególności widać to w roli Stuhra, którego bohater coraz bardziej doprowadza się do upodlenia, doprowadzając rodzinę do wstydu. I w żadnym momencie nie wywołuje to śmiechu, lecz cały czas czuć strach. Także drugi plan ma swoje przysłowiowe pięć minut (tutaj wybija się Oliwia Gołębiowska jako nowa koleżanka z klasy czy Bogdan Koca w roli sąsiada), bez jednej słabej roli.

W zasadzie jedynym poważnym problemem pozostaje otwarte zakończenie oraz drobne problemy z dźwiękiem. Nie zmienia to jednak faktu, że „Powrót do tamtych dni” to mocne, trzymające za gardło kino z alkoholem w tle. Nie dajcie się zwieść ani marketingowi, ani sympatycznej otoczce z początku filmu, bo nie oddaje sprawiedliwości temu dziełu.

7,5/10

Radosław Ostrowski