The Pineapple Thief – Dissolution

The_Pineapple_Thief_Dissolution_Album_Cover

Ta brytyjska formacja progrockowa w ostatnich latach poszła ku bardziej piosenkowym formom, co fanów ekipy Bruce’a Strooda mocno podzieliło. Jednak ostatni album “Your Wilderness” pokazał, że można to połączyć w taki sposób, by wprawić w zachwyt. Ale to było dwa lata temu I pytanie: czy ta forma uchowała się w “Dissolution”, gdzie do zespołu już na stałe dołączyć perkusista Gavin Harrison (Purpucine Tree, King Crimson)?

Powiem tak: klimat zachowano, co już czuć w dość długim (dwuminutowym) wstępie w postaci “Not Naming Any Names”, opartym tylko na fortepianie oraz delikatnym wokalu Strooda. To jednak zmyłka przed mocniejszym “Try As I Might”, gdzie odzywają się gitary z perkusją, by uderzyć na koniec mocnym riffem w bardziej garażowym stylu. Melancholia wraca w delikatnym “Threating War”, gdzie gitary pełnią role rzadko wybijającego się tła (oprócz akustycznej), by przemieszać się z ostrzejszymi wejściami elektrycznych dźwięków (mostki oraz refren) oraz mroczniejszym “Undercoving Your Tracks”, dając więcej pola dla perkusji oraz niepokojących klawiszy, chociaż i gitara bardziej wrzaśnie, by jeszcze mocniej uderzyć w szybkim “All That You’ve Got” oraz niemal chropowatym “Far Below”, gdzie riffy zderzone z odbijającą się niczym echo elektroniką i smyczkami może zmrozić krew. Niemal na sam finał dostajemy 11-minutowy “White Mist” z gościnnym udziałem gitarzysty Davida Torna, który w środku pozwala sobie zaszaleć razem z sekcją rytmiczną, zmieniając tempo oraz melodię, chociaż nie mogę pozbyć się wrażenia, że ten utwór bardzo się wlecze (ale środkowy fragment, gdzie Torn szaleje – miażdży), by na finał uderzyć poruszającym “Shed a Light”.

Trudno odmówić albumowi klimatu, kilku chwytających za serducho momentów, zaś wokal Strooda zaczyna coraz bardziej mi przypominać Stevena Wilsona (to akurat jest plus). Jednak poprzedni album zrobił większe spustoszenie i bardziej na mnie działał. Niemniej “Dissolution” jest całkiem solidnym albumem, dobrze zgranym z obecną pogodą.

7/10

Radosław Ostrowski

The Pineapple Thief – Your Wilderness

The_Pineapple_Thief_Your_Wilderness_Cover_Art

Kolejna gwiazda progrockowej muzyki, czyli brytyjski Pineapple Thief działający od 1999 roku pod wodzą Bruce’a Soorda, nagrywający w wytwórni Kscope. Po dwóch latach od poprzednika z krótkimi utworami („Magnolia”) oraz zmianie perkusisty (Dana Osborne’a zastąpił Gavin Harrison z King Crimson), dodają kolejne wydawnictwo, bijące poprzednika na głowę.

Zamiast króciutkich utworków, kompozycje z klimatem, zwłaszcza że wsparli ich m.in. Geoffrey Richardson z Caravan oraz John Helliwet z Supertramp – weterani rocka progresywnego. Otwierający całość „in Exile” zapowiada zmiany – wolne tempo, szybka gra perkusji, melotron, rozmarzony wokal Soorda i piękne smyczki w tle, a pod koniec dostajemy gitarami jak obuchem. Równie akustyczne „No Man’s Land” czaruje spokojem oraz stonowaniem, by pod koniec uderzyć mocniejszymi uderzeniami perkusji oraz ostrymi riffami. Kompletnie zaskakuje soczysty „Tear You Up”, by przejść do melancholijnego „That Shore” (klawisze są bajeczne). Gitary mocniej odzywają się w równie rozmarzonym „Take You Shot”, które troszkę przypomina wczesny Coldplay czy „Fend for Yourself”, gdzie pod koniec cudownie brzmi klarnet.

Najbardziej jednak w pamięci zostaje ponad 9-minutowy „The Final Thing on My Mind”, ale nie zrażajcie się czasem trwania. Kompozycja nie jest mocno rozwleczona, skupiona na jednej melodii. Jest zapętlona gitara,  pobrudzone riffy, a w środku jest psychodeliczna jazda smyczków oraz elektrycznej gitary połączona z chórem, by gwałtownie wyciszyć się. Wchodzi wtedy melotron i nawrót do psychodelicznego refrenu.

„Your Wilderness” to album zdecydowanie wybijający się klimatem oraz spójnością, a wsparcie gości pomogło otrzeć się tutaj o wybitność. Słucha się tego z niekłamaną przyjemnością, nie ma poczucia znużenia (a o to w tym gatunku bardzo łatwo), a muzycy grają po prostu cudownie.

9/10 + znak jakości

The Pineapple Thief – Magnolia

Magnolia

Obok Anathemy jest to jedna z ważniejszych grup grających neoprogresywne dźwięki na Wyspach Brytyjskich. Ekipa Bruce’a Soorda działa od końca 90. i po paru perturbacjach (perkusistę Keitha Harrisona teraz zastąpił Dan Osborne) nadal dzielnie się trzyma. Po dwóch latach przerwy (dość chłodno potraktowany album „All the Wars”) kwartet wraca z nowym materiałem.

„Magnolia” trzyma się szlaku wyznaczonego przez poprzednika, czyli mamy zestaw krótkich piosenek (rzadko przekraczających 4 minuty). Na szczęście panowie przypominają sobie, co to jest dobra melodia. Słychać to zarówno w otwierającym całość „Simple As That” z zapętloną gitarą, która wybrzmiewa mocniej w refrenie (tak jak perkusja) czy następnym „Alone At Sea” z delikatnym wstępem oaz agresywnymi refrenami. Ale dalej jest dość różnorodnie, choć dominuje tutaj bardziej melancholijny nastrój. I wtedy przewijają się smyczki („Don’t Tell Me”), fortepian („Seasons Past”) czy trąbka („Bond”), a nawet refreny śpiewane są wspólnie. Więc jeśli ktoś szuka bardziej progresywnych dźwięków, to się mocno rozczaruje. Soord (dobrze śpiewający) stawia na krótkie brzmienia oraz nastrojowe melodie (najlepsze w tym są utwory kończące album).

Niby nic zaskakującego ani oryginalnego, ale słucha się tego z dużą frajdą. Ładna ta „Magnolia” jest.

7,5/10

Radosław Ostrowski