The Rides – Pierced Arrow

pierced

Kiedy trzy lata temu weterani bluesa postanowili połączyć siły pod szyldem The Rides, niewielu wierzyło, że to mogłoby wypalić. Jednak Stephen Stills, Kenny Wayne Shephard i Barry Goldberg nic sobie z tego nie zrobili oraz wrócili z nowym materiałem. I warto było czekać.

The Rides nadal grają klasycznego, gitarowego bluesa, a jak wiadomo trzy gitary są lepsze od jednej. Nie zapominają o ostrym pazurze (zadziorny „Kick Out Of It” z delikatnym fortepianem w tle) oraz utrzymywaniu tempa na tyle szybkiego, by można było się bujać, ale na tyle wolnego, by mieć przerwę w popisywaniu się riffami. Zarówno przebojowa „Riva Diva”, jak i bardziej wyciszony „Virtual World” z rozmarzonymi gitarami tworzącymi melancholijny klimat pasują do siebie idealnie. Nie ma tutaj żadnych zgrzytów, panowie swoim doświadczeniem i energią imponują, a sporadycznie wejścia żeńskich chórków (zmieniający tempo „By My Side”) tylko uatrakcyjniają tą różnorodną produkcję. Nie zabrakło i bujającego boogie („Mr. Policeman”, „I Need Your Lovin'”), delikatniejszych popisów gitary („I’ve Got To Use My Imagination”, chociaż środek jest tak ognisty, że nie powstydziłby się go Eric Clapton), a nawet znalazło się miejsce dla harmonijki ustnej („Game On”).

Trio gra z pazurem i czerpie garściami z tradycji bluesowego grania, ale nigdy, NIGDY, nie jest to archaiczne oraz pachnące naftaliną. Nawet trzy bonusowe numery, umieszczone w edycji deluxe mogłyby luzem znaleźć się w podstawowej edycji. Taką ma to moc. Ta strzała trafia mocno do celu i nie chybia.

8,5/10

Radosław Ostrowski

The Rides – Can’t Get Enough

Cant_Get_Enough

Supergrupa to zjawisko kojarzone głównie z muzyką rockową. Ale nie znaczy to, że w innych gatunkach muzycznych nie może dojść do spotkania na szczycie i założenia nowej kapeli. Tak jest z triem The Rides. Tworzą ją gitarzyści Stephen Stills i Kenny Wayne Shephard oraz klawiszowiec Barry Goldberg. I w tym składzie nagrali swój debiutancki album „Can’t Get Enough”.

Za produkcję odpowiada Jerry Harrison, a przy nagraniu kapelę wsparli basista Kevin McCormick i perkusista  Chris Layton. I jeśli spodziewacie się smęcenia i rzępolenia (innymi słowy nudziarstwa), to po przesłuchaniu tych 10 piosenek możecie być lekko zaskoczeni. Gitary grają powoli, ale z nerwem, zacięciem i mięsem (latynowskie „Word Games” czy lekko country’owe „Don’t Want Lies”), pianino i klawisze też gra dość różnorodnie („Honey Bee”), nie brakuje też punk rolla („Search and Destroy” mógłby zagrać sam Iggy Pop) czy surowego rocka („Rockin’ In The Free World”). Te stare wygi jeszcze potrafią zagrać energetycznie i z przytupem, choć każdy z nich 50-tkę przekroczył dawno temu. Można się przyczepić, że są to tylko covery, a nie nowe piosenki, jednak to już jest trochę na siłę, zaś wokale Stillsa i Shepharda robią tutaj zamieszanie totalne.

„Debiutantów” brzmieniowo bliżej jest trochę do Buddy’ego Guya przyprawionego ZZ Top. Bardzo pyszne to danie i absolutnie warte uwagi.

7,5/10

Radosław Ostrowski