Doctor Strange

Kim jest tajemniczy dr Strange? Neurochirurgiem, z niewyparzoną gębą, wielkim ego oraz ogromnym talentem medycznym. Brzmi jakby to był mieszkaniec 221b Baker Street, co nie jest tylko kwestią aktora. Ale jeden wypadek zmienia wszystko, przez co jego ręce nie są sprawne jak kiedyś i desperacko próbuje wrócić do czasów przed momentem krytycznym. Dlatego wyrusza do Tybetu, by sięgnąć ostatniej szansy. Tak trafia do Przedwiecznego, który uczy go magii. A nauka jest potrzebna, bo – jak to w klasycznych opowieściach Marvela – świat zmierza do ostatecznej rozwałki z powodu byłego ucznia Przedwiecznej, czyli Kaecillusa chcącego złączyć wszystkie światy w jedno. Dlatego sprzedał się mrocznej materii i trzeba go powstrzymać.

doktor_strange1

Marvel tym razem zapuszcza się do świata magii, a jeśli nie znacie poprzednich części tego uniwersum, to nie szkodzi. Scott Derrickson, specjalizujący się w świecie horrorów, od razu wrzuca nas w ten pokręcony świat, gdzie światy się mieszają ze sobą – świat astralny, lustrzany, zwykły. Po drodze będzie wiele obowiązkowego morału z przemianą bohatera, poznawaniem samego siebie oraz ratowaniem świata przed kompletnym scaleniem (czytaj: rozsadzeniem w pizdu). Innymi słowy: klasyczny origin story, ale jednocześnie nie do końca poważny. Dla mnie najfajniejsze były momenty (dość krótkie i uproszczone) nauki zdobywania kolejnych umiejętności i czarów (scena na Evereście – perełka), jednocześnie pozwalając na chwilę złapania oddechu. Powoli zaczynamy widzieć ewolucję wielkiego egoisty (niepozbawionego talentu ani inteligencji) w odpowiedzialnego wojownika stającego po stronie dobra. Bywa bezczelny (jak Sherlock), ale nie jest idiotą, zaczyna panować nad swoimi zapędami.

doktor_strange2

Gdy jesteśmy rzuceni w wir akcji, to dzieją się cuda jak z „Incepcji”, tylko jeszcze bardziej. Tutaj właściwie całe miasta, budynki i ulice zakrzywiają się na wszystkie możliwe kierunki, doprowadzając oczy niemal do ekstazy. Także, gdy przeskakujemy z wymiaru na wymiar (pierwszej wejście Strange’a) możemy poczuć się jak na haju. Nie wiem, co brali twórcy efektów specjalnych, ale to podziałało, przez co potyczki z Kaecillusem oraz jego pomagierami wskoczyły na wyższy poziom widowiskowości. Nawet jeśli mamy wrażenie, że już to gdzieś widzieliśmy, to nie mogłem oderwać oczu.

doktor_strange3

Poza brakiem czegoś oryginalnego, miałem tak naprawdę dwie poważne uwagi. Po pierwsze, wątek (nazwijmy go) romansowy, czyli relacja Strange’a z Christine jest traktowana po macoszemu. Kobieta jeszcze po wypadku z nim zostaje, ale ona sama nie jest zbyt ciekawa czy wyrazista. Potem pojawia się w dwóch scenach (w tym operacji) i znika – szkoda Rachel McAdams, ze nie dostała ciekawszego materiału. Po drugie, czarny charakter, chociaż nie do końca. Mads Mikkelsen świetnie pasuje do roli zbuntowanego Kaecillusa, który chce równego dostępu do transcendentalnych umiejętności, ale brakuje czegoś więcej w tej postaci.

doktor_strange4

Sytuację za to ratują dwie postacie, czyli nasz tytułowy doktorek i Przedwieczna. Benedict Cumberbatch nie kopiuje tutaj swojej roli z Sherlocka, choć pozornie mogłoby tak być –  hybryda inteligencji, złośliwości, pokory, odpowiedzialności i luzu. Brzmi znajomo? Ale jest to postać od początku do końca wiarygodna, a gdy posiądzie pelerynę, jest jeszcze bardziej cool niż możecie to sobie wyobrazić. Za to kompletną niespodzianką była dla mnie Tilda Swinton jako mentorka Przedwieczna, którą trudno mi było sobie wyobrazić w tego typu produkcji.

Z jednej strony „Doktor Strange” dobrze się zgrywa z Kinowym Uniwersum Marvela, a jednocześnie nie trzeba oglądać poprzednich części, by się w tym świecie odnaleźć. Nie tworzy niczego nowego, ale potrafi oszołomić i zafascynować. Jedno jest pewne: nasz mag jeszcze powróci.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Okja

Wyobraźcie sobie świat, gdzie korporacja jest dobra, porządna i życzliwa ludziom. Brzmi jak surrealistyczny sen? Dla firmy Miranda, zajmującej się wcześniej toksynami, pod wodzą nowej szefowej Lucy zmieniła swoje wcielenie. Teraz zajmuje się hodowlą świnek i przekazała swoje wielkie stworzonka 25 farmerom z 25 krajów świata, by za 10 lat wybrać tą najlepszą. Wybór pada na pochodzącą z Korei Okję, którą zajmuje się Mi-ja razem ze swoim dziadkiem. Dziewczynka jednak tak silnie związana ze zwierzątkiem, że nie chce dopuścić do spełnienia jej przeznaczenia, czyli przerobienia na mięsko dla wszystkich ludzi i wyrusza za nim aż do Nowego Jorku.

okja1

Koreański reżyser Jo-Hoon Boog zapadł w pamięć wielu kinomanom, dzięki swoim specyficznym filmom, wymykającym się jakimkolwiek szufladkom gatunkowym jak w „Snowpiercerze”. Wsparty finansowo przez Netflixa, dostał wolną rękę i znowu to zrobił. Czego tu nie ma: jest kino akcji, SF, gorzka satyra na współczesny świat i dramat, pomieszany, szalony oraz dziki. Reżyser wymierza swoje ostrze przeciwko wszystkim: korporacyjnym praktykom opartym na dezinformacji (albo na braku informacji), celebrytom ograniczonym do roli maskotek i łaknącym sławy jak ćma światła, eko-terrorystom walczącym niby o zwierzęta, ale tak naprawdę uzależnionymi od adrenaliny „narkomanami” w eleganckich gajerkach. Wreszcie zwykłym ludziom ograniczającym się do roli obserwatorów czy pragnących być w stanie niewiedzy. Bo czy tak naprawdę nas obchodzi, co jemy czy po prostu nie chcemy wiedzieć jak to jest robione?

okja2

Losy dziewczynki i zaprzyjaźnionej z nią superświni (nie, nie nosi lateksowych ciuchów, nie walczy ze światem), wyglądającej jak zmutowana, gigantyczna istota z aparycją buldoga, po prostu chwytają za serduszko. Widać silne przywiązanie oraz to, jak bardzo zależy na niej, mimo pewnej niezdarności (ucieczka oraz demolka sklepu). Oboje są tak naprawdę tylko pionkami w rozgrywce między eko-terrorystami a korporacją, próbującą zachować swój wizerunek. Wielu może odstraszyć groteskowość całego projektu oraz ta dziwaczna mieszanina, ale jest ona po prostu świetnie zrealizowana. Nawet jeśli w tle gra „bałkańska” galopka a’la Goran Bregović (niesamowita próba odbicia Okji przez „ekologów” i ucieczka z tempem jakby to był Bourne) czy stonowane dźwięki spod znaku kina niezależnego. Reżyser prowokuje, atakuje i zmusza do myślenia, nie pozostawiając obojętnym (mocna scena pokazu wymykającego się spod kontroli czy próba odbicia Okji wprost spod rzeźni).

okja3

Do tego jest to świetnie, wręcz rewelacyjnie zagrane. Najbardziej zachwyca debiutująca Seo-hyeon Ahn jako Mi-ja, stanowiąca niemal ideał dla rodziców – odpowiedzialna, troskliwa, ale też uparta i nie dająca się tak łatwo manipulować. Tak samo świetnie wygenerowana komputerowo Okja – duża, lekko niezdarna (przejście skrótem), ale tak urocza, że tylko pozbawiony wrażliwości człowiek mógłby przejść obojętnie. Szoł jednak skradła aktorska trójca Swinton/Gyllenhaal/Dano. Tilda w roli Lucy (oraz jej siostry Nancy) jest ucieleśnieniem wszystkiego, co znany z „szefów Mordoru” – pozornie spokojna, wręcz wycofana, na scenie tryska niemal dziką energią, odgrywając rolę otwartej oraz kreatywnej szefowej. Z kolei Gyllenhaal tutaj wciela się w dr  Wilcoxa – żałosnego celebryty, nie potrafiącym żyć bez kamery, poza nią zmieniając się w zgorzkniałego pijaka (rewelacyjna scena w laboratorium, gdy po kilku głębszych wylewa cały swój smutek i żal). Z kolei Dano jako szef Frontu Wyzwolenia Zwierząt – Jay zaskakuje swoją wysoką kulturą osobistą, przywiązaniem do tradycji swojego ruchu, a jednocześnie jest w tym bardzo niepokojący.

okja4okja5

Jeśli ja, człowiek nie będący wielkim fanem kina azjatyckiego ze względu na swoją hermetyczność oraz dziwaczność, docenia taki film jak „Okja” to znaczy, ze coś się stało. Hybryda skutecznie trzyma w napięciu, miesza konwencję i porusza do ostatniego kadru (jest scenka po napisach końcowych – jak w Marvelu). Ciekawe, ile osób po obejrzeniu przejdzie na wegetarianizm.

8/10

Radosław Ostrowski

Ave, Cezar!

Lata 50., Hollywood – kraina bogactwa, sław i gwiazd, które wprawiają w zachwyt, ekstazę, będąc osobami o nieposzlakowanej opinii. I w tym raju najważniejszą postacią jest Eddie Mannix – nadzorujący produkcję zastępca szefa wytwórni, który także tuszuje wszelkie skandale, utrwala hollywoodzki sen. Ale już czuje się zmęczony tą fuchą, ale ma jeszcze jedno zadanie – gwiazda filmu „Ave, Cezar!” opowiadający losy niejakiego Dżizasa, Baird Whitlock znika bez śladu. Okazuje się, że zostaje porwany i kidnaperzy zwany „Przyszłością” żądają 100 tysięcy dolców.

ave_cezar1

Bracia Coen – wiadomo nie od lat, że to specjaliści naznaczający swoim własnym piętnem każdą produkcję, łącząc inteligentny humor z absurdem i groteską. Tutaj właściwie z jednej strony mamy hołd dla kina lat 50., z drugiej satyrę na Hollywood. I jest jeszcze intryga kryminalna tocząca się niejako przy okazji. A czego tu nie ma? Musical z marynarzami, film o Dżisasie, western, stylowy film kostiumowy, syreny. Ale jeszcze dziennikarskie plotkary, gwiazdorscy aktorzy, których słabości nie mogą dojść do publicznej wiadomości (alkohol, panienki, bycie samotną matką), sfrustrowani reżyserzy, no i sam Mannix, kuszony by przejść do poważnej fuchy w lotnictwie. Dzieje się tu wiele i dla mnie jest tutaj zbyt chaotycznie, przez co trudno skupić się było na intrydze, poprowadzonej po łebkach.

ave_cezar2

Plusem na pewno jest styl, czerpiący garściami z dawnego kina, gdzie olśniewa dekoracja (sceny z „Ave, Cezar!” czy filmu o syrenach) i kostium. Ludzie są tutaj ubrani naprawdę elegancko, a zdjęcia tylko podkręcają tą otoczkę. Mi najbardziej utkwiła w pamięci scena musicalowa, jakby żywcem wzięta z tamtego okresu (świetna choreografia) oraz próba zmienienia emploi aktora westernowego, Hobie’ego Doyle’a w nowej produkcji Laurence’a Laurentza. To jednak troszkę za mało, by mówić o udanej zabawie. I nawet zabawa w kino dla osób nie interesujących się starym kinem, może pozostać nieczytelna (odniesienia do autentycznych postaci i afer Złotej Ery).

ave_cezar3

Sytuację częściowo próbują ratować aktorzy, jednak poza Mannixem, reszta jest zepchnięta do mniejszych lub większych epizodów. Dominuje tutaj Josh Brolin w roli Mannixa, chociaż wygląda jak detektyw z czarnego kryminału, jest świetnym fixerem, niemal uzależnionym od spoglądania w zegarek, próbującym a to zatuszować pornografię, rozwiązać problem samotnej matki i oczywiście uwielbianej gwiazdy DeeAnn (dobra Scarlett Johansson). Z całego tłumu gwiazd mi najbardziej utkwił w pamięci Aiden Ehrenreich w roli westernowej gwiazdy Hobie’ego (ten południowy akcent) oraz próbującego go ulepić na nowo reżysera Laurentza (niezawodny Ralph Fiennes – szkoda, że go tak mało), a także drobny epizod Frances McDormand (montażystka C.C.).

ave_cezar4

Dawno Coenowie mnie nie rozczarowali, bo inaczej nie jestem w stanie nazwać „Ave, Cezar”. Film, w którym intryga jest tylko pretekstem do pokazania dawnego Hollywood, ale sam czar i nadmiar wątków pobocznych wywołuje dezorientację. Jednak nadal liczę, że jeszcze będę w stanie kiedyś powiedzieć Ave, Coen. Ale to jeszcze nie dzisiaj.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Snowpiercer: Arka przyszłości

Wyobraźcie sobie sytuację, że w celu uniknięcia efektu cieplarnianego doprowadzimy do wielkiego zlodowacenia. Ocalała ludzkość przebywa w wielkim pociągu Snowpiercerem, który od 17 lat przemierza zamarzniętą Ziemię. Mieszkańcy są podzieleni klasowo – bogaci przebywają najbliżej lokomotywy, a pasażerowie na gapę (ci biedniejsi) przebywają najdalej i w dodatku żyją nędznie. W końcu jeden z nizin – niejaki Curtis postanawia dokonać rewolucji i przejąć pociąg.

snowpiercer1

Brzmi to trochę niedorzecznie? Poniekąd tak jest. Ale skoro jest to film zrobiony za amerykańskie pieniądze na podstawie francuskiego komiksu, w dodatku reżyserem jest Koreańczyk, a całość sfilmowano w Czechach. Abstrakcyjne kino SF, które mimo pewnych sprzeczności ogląda się naprawdę dobrze. Niejaki Joon-Ho Bong prowadzi fabułę, która trochę przypomina grę komputerową (przejmujemy wagon, ruszamy dalej, po drodze dojdzie do jakieś morderczej walk), choć fabuła mocno balansuje na granicy bzdury. No żeby tak łatwo im to poszło, a strażnicy pilnujący „nizin” nie mają naboi w karabinach – doprawdy niepojęte. Świat jest mocno dystopijny, gdzie rządzi propaganda bogaczy i kult Wilforda – konstruktora oraz „kierowcy” tego pociągu (scena w przedszkolu), a wagon to dość idealne miejsce do konfrontacji i pewnego komentarza społecznego. W dodatku ścisk wagonów potęguje klaustrofobiczny klimat, choć dalej bywa trochę barwniej i z żywymi kolorami. Na pewno kilka scen zostanie w pamięci – produkcja batonów proteinowych czy walka z ubranymi na czarno rzeźnikami zmieniająca tempo oraz szalę zwycięstwa (tunel, gdy widzimy walkę z noktowizora jednego ze strażników).

snowpiercer2

Aktorstwo jest całkiem niezłe, choć postacie mocno szablonowe i niezbyt ciekawe (przywódca Curtis grany przez Chrisa Evansa to niemal typowy osiłek). Ale jest kilka mocno wyróżniających się osób jak przerysowana minister Mason (świetna Tilda Swinton) czy uzależniony od narkotyków haker Nam (Kang-ho Song), którzy wnoszą odrobinkę życia do tego przedsięwzięciu. O Edzie Harrisie (Wilford) i Johnie Hurtcie („lider” Gilliam) nawet nie muszę wspominać.

„Snowpiercer” jest dziwny i miejscami mocno zaskakujący. Potencjał był wielki i chyba nie do końca go wykorzystano. Ale jeśli potraktuje się całość z przymrużeniem oka, to zabawa może być przednia, a miejscami trzyma to w napięciu. Każdy powinien to sam obejrzeć, by wyrobić zdanie na ten temat.

7/10

Radosław Ostrowski


The Grand Budapest Hotel

Rok 1968, w uzdrowisku Nebelsbad dawnej republiki Żubrówki znajduje się pewien podupadły hotel – Grand Budapest. Tam przebywa pewien pisarz, który poznaje właściciela, niejakiego Zero Mustafę, który opowiada mu historię swojego życia. Kiedy był małym chłopcem pracował jako boy hotelowy, kiedy ten hotel był kierowany przez konsjerża Gustava H. Był to czarujący dżentelmen przykuwający uwagę do drobiazgów. Całe jego życie ulega rozpadowi, kiedy jedna z jego kochanek madame Desgoffe-und-Taxis, która zapisała mu (Gustavovi) jeden cenny obraz, na co rodzinka zmarłej krzywo patrzy okiem. Tak bardzo, że konsjerż zostaje oskarżony o morderstwo madame.

grand_budapest_hotel1

Kiedy pojawia się film Wesa Andersona, wiadomo czego mniej więcej się spodziewać. To jeden z tych reżyserów, którzy w ostatnim czasie ciągle mnie zaskakuje i poraża z jednej strony nieprawdopodobną precyzją realizacyjną, skupieniem na masę detali (włącznie z kolorystyką), a jednocześnie jest to bardzo lekkie, zabawne i co najważniejsze – bardzo emocjonujące i wciągające, a to potrafi naprawdę niewielu. Jednak „Grand Budapest Hotel” podbija stawkę bardzo wysoko i jest to film, który bardzo trudno opowiedzieć – każdy powinien sam zmierzyć się z tym dziełem i w ogóle dorobkiem Andersona, który tym razem po prostu przebił samego siebie. Bo jak tu opowiedzieć o takich drobiazgach jak zatrzymanie w pociągu, pościgu w śniegu za zakapiorem Joplingiem czy finałowej konfrontacji w hotelu, gdzie próba zgarnięcia obrazu zamienia się w strzelaninę? A jednocześnie jest w tym wycyzelowanym świecie nostalgia za przeszłością i epoką, która już nigdy nie powróci. A może nigdy jej nie było?

grand_budapest_hotel4

Opowieść nabiera bardzo przyjemnego smaku, a reżyser świetnie żongluje konwencjami komedii, kryminału, a nawet horroru (ucieczka mecenasa Kovacsa w ciemnych salach muzeum) i wszystko wygrywa bardzo precyzyjnie. Jak to jest robione, nie mam pojęcia. Tam wszystko: od montażu przez dialogi po muzykę i nie nie jest dziełem przypadku.

grand_budapest_hotel3

A jeśli chodzi o obsadę, to od nadmiaru nazwisk może zaboleć głowa. Andersona chyba postanowił przejrzeć listę portalu IMDB.com i tak powybierał aktorów. Sprawdzonych wcześniej u Andersona  Bill Murray (tutaj epizod jako pan Ivan), Adrien Brody (wyjątkowo antypatyczny Dimitri, który dość groteskowo wygląda w czerni), Edward Norton (inspektor Henckels) czy pojawiający się w epizodzie Harvey Keitel (skazaniec Ludwig organizujący ucieczkę). Jednak tutaj pierwsze skrzypce gra niesamowity Ralph Fiennes, który rzadko miał możliwość pokazania talentu komediowego. Gustave jest po prostu perfekcyjnym kamerdynerem. Tak perfekcyjnym, że recytowane przez niego wiersze potrafią być do bólu nudzące. Poza tym jest czarującym dżentelmenem, który potrafi spełniać zachcianki starszych pań i elegancki do bólu, nawet w więzieniu (choć i mięsem rzucić potrafi). Partnerujący mu młody Toni Devoroli jako Zero jest po prostu czarujący i mocno zafascynowany swoim szefem, tworząc naprawdę wyborny duet. Nie sposób tez nie wspomnieć o wybornie grającym Willemie Dafoe (zakapior Jopling, który samym wyglądem budzi przerażenie) oraz czarującej Saoirse Ronan (Agatha, dziewczyna Zero).

grand_budapest_hotel2

Co ja więcej mogę powiedzieć – odwiedźcie jak najszybciej Grand Budapest Hotel, póki jeszcze jest czynny. Bo tam może zdarzyć się dosłownie wszystko o czym przekonał się pewien jeden osobnik, który wrócił totalnie oszołomiony.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom

Rok 1965, New Penzacne w Nowej Anglii. Tam mieszka 12-letni harcerz Sam Shakusky oraz jego rówieśniczka, Suzy Bishop. On – wzorowy harcerz, nie lubiany przez kolegów, ona ma rodziców prawników, którzy dawno stracili ze sobą kontakt. Oboje poznali się podczas szkolnego przedstawienia „Powódź Noego”. I od tej pory piszą do siebie listy, aż w końcu planują wspólną ucieczkę. W ślad za nimi rusza pościg pod wodzą kapitana Sharpa i harcmistrza Warda, który ma ich znaleźć i ukarać. Ale że chłopak jest sierotą, karą dla niego będzie odesłanie go do poprawczaka.

kochankowie2

Opowieści o miłości było naprawdę wiele, ale nikt nie opowiedział tego w taki sposób jak Wes Anderson. Reżyser opowiadający o ekscentrycznych ludziach i rodzinach destrukcyjnych tym razem opowiada o miłości dwójki dzieci, które mają zostać rozdzielone. Z jednej strony mocno osadzone w latach 60-tych (świetna scenografia i kostiumy z epoki), z drugiej reżyser trochę bawi się konwencjami. Bo jest tu i dramat nieakceptowanej miłości, trochę komedię romantyczną, a wszystko to w lekko groteskowy, ale jednocześnie szczery sposób. Anderson opowiada wszystko w bardzo nietypowy sposób za pomocą świetnych zdjęć (kamera posuwa się w bok jak w teatrze) i montażu, genialnej muzyki, ale też i specyficznego humoru oraz pewnej magii, której nie potrafię wyrazić słowami. Zaś postacie są ciekawe. Bo mamy narratora ubranego w czerwony płaszcz, który jest kimś w rodzaju przewodnika po okolicy (zawsze pokazany na pierwszym planie), harcerzy, którzy bardziej przypominają wojsko (mają szukać zagubionego chłopaka, którego nie lubią, choć prędzej by go zabili) oraz Opiekę Społeczną, wyglądającą jak czarownica. Dorośli są tutaj albo smutni (harcmistrz oraz kapitan policji), albo dysfunkcyjni (rodzice Suzy, którzy rozmawiają ze sobą jak adwokaci, zaś matka woła dzieci na obiad używając megafonu). Przy nich dzieci sprawiają wrażenie naturalnych, dojrzałych oraz po prostu mądrzejszych. Zaś ich zachowanie (pierwsze pocałunki, dotykanie czy malowanie aktów) jest czymś normalnym. A to potrafi pokazać tylko Anderson.

kochankowie1

Ale poza pomysłowością wizualną i techniczną, reżyser ma dobrą rękę do obsady. Kompletnym objawieniem dla mnie byli Jared Gilman oraz Kyra Hyward w rolach tytułowych kochanków (autor polskiego tłumaczenia tytułu jest skończonym idiotą, gdyż przekład jest z dupy wzięty, a nazw własnych się nie tłumaczy – chyba). Oboje są naturalni i nie zawaham się tego powiedzieć, to jest ich film. Mam małą nadzieję, że ich jeszcze zobaczę na ekranie. Za to dorośli wypadli równie przekonująco. Bill Murray i Frances McDormand jako rodzice prawnicy są jednym ze źródeł humoru. Oboje już przestali się obchodzić nawzajem, choć się kochają i nadal czują coś do siebie. Z kolei Edward Norton jako harcmistrza Warda stanie się symbolem harcerza, który może nie jest idealny, ale ciągle się stara i wzbudza empatię, jest zaangażowany (to widać m.in. w czasie inspekcji czy nagrywanych „Dziennikach harcmistrza”). Tak samo Bruce Willis w roli policjanta, który nie jest szczęśliwy, jednak też próbuje znaleźć pokojowe rozwiązanie sytuacji. Ich przeciwieństwem jest postać Opieki Społecznej, granej przez Tildę Swinton. Bezduszna, kierująca się przepisami kobieta wzbudza niechęć, a nawet wrogość. Należy też wspomnieć o epizodach Jasona Schwartzmana (kuzyn Ben) oraz Harveya Keitela (dowódca Pierce).

Wydawało mi się, że już nie da się opowiedzieć oryginalnej i niezwyklej historii, ale od czego jest Wes Anderson. Takich filmów nie powinno się opowiadać, tylko samemu obejrzeć i przeżyć je. Do czego was gorąco zachęcam.

8/10

Radosław Ostrowski

Alexandre Desplat – muzyka z filmu: