Jeremiah Johnson

Z czym wam się kojarzy Dziki Zachód? Z kowbojami, Indianami, szulerami, strzelaniną, skalpami. A czy można przedstawić ten okres historii Ameryki z zupełnie innej perspektywy, pokazując równie ważną postać z tego gatunku – trapera? Kimś takim jest tajemniczy Jeremiah Johnson – tytułowy bohater mało znanego filmu Sydneya Pollacka z 1972 roku.

jeremiah_johnson1

Kim on jest? – przybyszem, którego przeszłość pozostaje tajemnicą. Ma konia, karabin i wyrusza w góry, nie chce mieszkać w osadzie. Wyrusza w niebezpieczne góry, nie mając kompletnie pojęcia o polowaniu, zdzieraniu ze skóry. Wtedy na jego drodze trafia się pewien doświadczony kolega po fachu – „Niedźwiedzi Pazur”. Ten jednak zamiast zabić i zabrać wszystko, co mógłby wykorzystać, dzieli się swoją wiedzą. Dalej historia będzie zaskakiwać, poruszać i niemal rozsadzać od środka.

jeremiah_johnson2

Reżysera bardziej interesuje interakcja człowieka z przyrodą, z dala od wszelkiej cywilizacji, technologii i ludzi. To miejsce, w którym jest się zdanym na siebie, swoje umiejętności oraz szczęście. Natura wygląda imponująco (te góry, piasek pustyni i sawanny, las), budząc respekt i strach, bywa bezwzględny oraz szyderczy (pierwsze 20 minut). Zdjęcia wyglądają znakomicie, pokazując to królestwo fauny i flory. Jakbyśmy mieli możliwość czystej kontemplacji. Łatwiej w takim świecie żyć, będąc samotnikiem, gdyż łatwo tutaj trafić na Indian, z którymi lepiej nie zadzierać i żyć w zgodzie. Wskutek okoliczności Johnson trafi na obłąkaną kobietę, która razem z synem przeżyła rzeź rodziny dokonaną przez Indian, ożeni się z córką wodza Indian. Ten wątek zgrabnie rozwija postać bohatera, który tym razem staje się odpowiedzialny za innych ludzi, którzy stają się jego rodziną. Nie brakuje tutaj humoru (żona zna francuski – Indianie przyjęli wiarę katolicką, mieszając ją ze swoją, on tylko angielski), czułości i tworzących się więzi. Chciałoby się powiedzieć, że jest jak w raju, bo można postawić sobie domek. Ale jedna zła decyzja doprowadza do śmierci najbliższych, zostawiając po sobie pustkę oraz taką żądzę zemsty, że nie można uniknąć porównań ze „Zjawą” (tylko bez pretensjonalnego bełkotu i oszałamiającej oprawy, a Jeremiah jest większym kozakiem niż Hugh Glass), stawiając na bardziej realistyczną stronę zemsty.

jeremiah_johnson3

Dialogów nie pada tutaj zbyt wiele, tempo jest bardzo wolne i spokojne (wielu miłośników kina stawiającego bardziej na akcję może tego nie znieść), a całość jest spuentowana świetną muzyką z piosenkami idealnie opisującymi stan emocjonalny naszego bohatera. Imponuje też pokazanie Indian jako nie tylko łowców, mściwych wojowników, ale też inteligentnych, oczytanych ludzi (wielki wódz uczony przez misjonarzy zna biegle francuski), co wtedy było kompletnym zaskoczeniem. Jedyna rzecz mocno kłująca dziś w oczy to chaotyczny montaż podczas scen akcji – przebitki i zmiana perspektywy jest tak gwałtowna, że trudno jest się w tym wszystkim ogarnąć. Nie zdarza się to zbyt często, ale psuje to przyjemność z seansu.

jeremiah_johnson4

Aktorsko jest bardzo dobrze, ale całość podporządkowana jest tylko jednemu człowiekowi – Robertowi Redfordowi, który tym razem musi grać bardziej swoją twarzą, nie wyrażającą niemal prawie nic. Jest bardzo skupiony, nieufny i wycofany, powoli jednak odkrywamy inne cechy jego charakteru: upór, determinację, spryt oraz odpowiedzialność. Trudno zapomnieć sceny nauki zastawiania pułapek razem z „synem” czy to puste spojrzenie po znalezieniu swojej rodziny martwej. Niby drobne detale, ale mówią o tej tajemniczym wędrowcu więcej niż jakiekolwiek słowa – kreacja kapitalna i intrygująca do samego końca.

jeremiah_johnson5

Mało ktoś dziś pamięta o tym nietypowym westernie, a szkoda. Prawdziwa perła w gatunku, która pokazuje pewien świat z zupełnie innej perspektywy niż wskazywałby na to ten gatunek – mieszanina goryczy, dramatu, odrobiny humoru, a jednocześnie wielka pochwała Matki Natury. Postać trapera mogła być inspiracją dla ludzi szukających wolności oraz życia z dala od szeroko pojmowanej cywilizacji. Kawał pięknego, choć wymagającego kina.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Bezpłodna kukułka

Wszystko zaczęło się od autobusowego przystanku – miejsce banalne, spokojne i samo w sobie nieciekawe. Ale to właśnie na przystanku pojawiło się tych dwoje młodych ludzi. On jest wycofanym, spokojnym facetem bujającym w książkach. Ona jest bardziej namolna, gadulstwo ma wpisane w DNA i nie jest pozbawiona sprytu. Jerry i Pookie idą na studia do różnych uczelni, ale jadą tym samym autobusem. W końcu nieunikniony jest fakt, że muszą spędzić czas ze sobą.

kukulka1

Debiutujący na polu reżyserskim Alan J. Pakula zaczyna pozornie jeden z ogranych schematów kina, czyli pierwszą miłość. Ale nie jest to w żadnym wypadku klasyczne love story, gdyż oboje do końca nie pasują do narzuconych w tego typu opowieściach szablonów. On nie jest przystojnym księciem z bajki, a ona bezradną damą w opałach, szukającą swojego rycerza. Oboje są na swój sposób ekscentryczni, szukają na swój sposób bliskości. Wszystko jest tutaj wypowiedziane przy bardzo trafnych dialogach, gdzie poznajemy bardzo rozbudowaną psychologię postaci. Klimat troszkę nostalgiczny tworzy bardzo śliczna piosenka zespołu The Sindpipers „Come Saturday Morning”, która towarzyszy w scenach bliskości. Pierwszych pocałunków, spacerów na plaży czy podczas jesiennej aury, gdzie na leży leżą wręcz tony opadających liści. Wszystko to pozbawione lukru, sentymentalizmu czy kiczu, ale niepozbawione humoru (nieudane próby zbliżenia w aucie czy na trawie) oraz lekkiego ironicznego zacięcia. Trudno mówić tutaj o pełnym, czystym uczuciu.

kukulka2

Miałem wrażenie, że nasz bohater miał już troszkę dość namolności Pookie, więc dał niejako za wygraną. przynajmniej na początku, ale potem coś się zaczęło zmieniać. Oboje zaczęli powoli się do siebie przybliżać, ale zaczynają się także problemy: ciąża (chociaż nie do końca pewna), studia, potrzeba przerwy. Ale wszystko zrobione jest z głową (te sceny, gdy oboje są osobno), pewną intuicją Pakuli oraz spokojnym montażem. Żadnego efekciarstwa, popisywania się, wręcz bardzo gorzki i refleksyjny finał.

kukulka3

Cały film rozpisany jest na dwójkę aktorów, gdzie reszta jest tylko elementem dekoracyjnym, znakomicie poprowadzeni. Pookie (debiutująca na ekranie Liza Minelli) ma w sobie coś takiego, ze mimo tego rozgadania nie można przejść obojętnie. Niby taka młoda, a bardzo rozczarowana – nigdy do końca nie wiadomo, kiedy żartuje, a kiedy drwi. Pod tą maską, skrywa się wystraszona, panicznie bojąca się samotności wrażliwa dziewczyna. A jakie ona ma oczy i uśmiech, zawłaszczając w całości ekran. Partneruje jej Werdell Burton, który bardzo dobrze odnajduje się w roli spokojnego, skrytego, niepozbawionego ambicji chłopca. Czuć między nimi powoli rodzące się uczucie, ale trudności prozy życia zmuszają do weryfikacji.

Imponuje pewność i konsekwencja z jaką reżyser opowiada pozornie prostą historię o pierwszym zauroczeniu. Wszystko jest to pewnie pokazane, bez cienia fałszu czy popadania w banał. Jeden z prekursorów słodko-gorzkich filmów obyczajowych i początek wielkiej kariery Lizy.

8/10

Radosław Ostrowski