Orzeł. Ostatni patrol

ORP „Orzeł” – polski okręt podwodny, który 11 czerwca 1940 roku został uznany za stracony. Jak do tego doszło? Tego nie wie nikt, tak samo nie wiadomo gdzie znajduje się wrak okrętu. Pewną próbę opowiedzenia tej historii postanowił się podjąć Jacek Bławut – autor zdjęć i reżyser filmów dokumentalnych. Powiem, że czekałem na ten film, choć obawiałem się wykonania. Wszyscy wiemy jaką reputację ma polskie kino historyczne.

orzel (2022)1

„Ostatni patrol” toczy się pod koniec ostatniego maja 1940. Już po ucieczce z Tallina i działając razem z aliantami, czasy sukcesów mają za sobą. Załoga pod wodzą kapitana Grudzińskiego (Tomasz Ziętek) dostaje zadanie wyruszyć ku Morzu Północnemu. Jaki jest cel? Zatopienie dwóch okrętów z niemieckiego konwoju. Nie będzie to łatwa robota, bo trzeba przejść przez pole minowe oraz samoloty Luftwaffe.

orzel (2022)2

Ale jeśli spodziewacie się dynamicznego kina akcji, to absolutnie omijajcie kina. Bławut bardziej skupia się tutaj na budowaniu atmosfery. Dusznej, klaustrofobicznej, gdzie niemal cały czas jesteśmy w środku, pod wodą. I jest tylko czekanie, czekanie, czekanie. Na wyrwanie się z zasięgu bomb głębinowych, bomb z powietrza, okrętów nad nimi. Liczenie na łut szczęścia i kompletna cisza. Poczucie klaustrofobii potęgowane jest przez dźwięk, niemal roznoszący się po całej przestrzeni. Każda śruba, skrzypnięcie, trzask, pisk radaru podnosi napięcie. Jeśli komuś przypomina to „Das Boot”, jest to skojarzenie jak najbardziej na miejscu. Podbite to jeszcze jest zdjęciami oraz dość… dziwnym zabiegiem wizualnym. Masa kadrów jest pokazana z perspektywy peryskopu oraz wszelkich maści szklanych obiektów czy to przy drzwiach, czy nawet… radaru. W takich ujęciach obraz jest pobrudzony, dźwięk mocno przytłumiony i sprawiało, że czułem się niemal jak podglądacz.

orzel (2022)3

Jeszcze bardziej zadziwiają dialogi, których minimalizm wywoła konsternację. Wypowiadane słowa to w zasadzie komendy, rozkazy oraz techniczny żargon. Postacie w zasadzie niewiele mówią o sobie, co nie pozwala w pełni się z nimi utożsamić. Mimo masy znajomych twarzy (m.in. Tomasz Ziętka, Tomasza Schuhardta, Antoniego Pawlickiego czy Filipa Pławiaka), trudno tu wskazać jakąś wyróżniającą się postać. Wszystko się zlewa w jedną masę, przez co troszkę nie wszedłem w tą historię. Szczątkową, dramaturgicznie kulawą. Niemniej trudno nie docenić strony technicznej. O zdjęciach i dźwięku już mówiłem, ale nie można nie docenić scenografii (odtworzenie wnętrza okrętu zajęło twórcom ponad rok) oraz bardzo przyzwoitych efektów specjalnych. Niemniej muszę przyznać, że parę podwodnych ujęć jest zbyt ciemnych i naprawdę mało widać.

orzel (2022)4

Reżyser Bławut swoim filmem idzie pod prąd oczekiwaniom i idzie w bardziej eksperymentalną formę, która spolaryzuje widownię. Nie jest to patetyczno-sensacyjna opowiastka, lecz próba odtworzenia ostatnich dni załogi, skupiona bardziej na klaustrofobicznej atmosfery i poczuciu strachu. Szanuje to podejście, ale filmu raczej nie polubię.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Żeby nie było śladów

Są takie filmy, po obejrzeniu których czuje się wściekłość, gniew oraz poczucie bezsilności. Myśli cały czas się kołatały i krążyły niczym planety po orbicie, próbując poskładać to w jakąś sensowną całość. Takie miałem odczucia po seansie filmu „Żeby nie było śladów”.

Film Jana Matuszyńskiego jest opartą na reportażu Cezarego Łazarewicza zapisem wydarzeń, które zaczęły się późną wiosną 1983 roku. Wtedy w Warszawie został zatrzymany Grzegorz Przemyk – młody chłopak, świeżo po zdaniu pisemnych egzaminów maturalnych. Dlaczego? Bo nie chciał pokazać dokumentów, a razem z nim zabrano kolegę, Jerzego Popiela. Trwa jeszcze stan wojenny (choć oficjalnie jest zawieszony), więc obaj zostają szybko zabrani na posterunek. Oraz obaj dostają łomot od milicjantów za pomocą pałek, pięści oraz butów. Ciężko sprany młodzian trafia do szpitala, gdzie umiera od zadanych ran. W zasadzie wydaje się, że sprawa zostanie załatwiona przez władze w prosty sposób: weźmie się paru brutalnych milicjantów oraz posiedzą na parę lat, zaś wszystko ucichnie.

zeby nie bylo sladow1

Co może pójść nie tak? Strach i poczucie zagrożenia mogą stanowić niebezpieczną mieszankę, a wszystko przez mszę prowadzoną przez księdza Popiełuszkę. Zebrany tam tłum wywołał przerażenie u generała Kiszczaka, czyli szefa MSW. Razem z całą ówczesną władzą decyduje się „sterować” śledztwem i podrzucać dowody oczyszczające milicjantów. Do czego się posuną? W końcu to oni są panami życia i śmierci, mają pełną kontrolę nad aparatem porządkowym, wymiarem sprawiedliwości oraz mediami. I w tym momencie zaczyna się jazda.

zeby nie bylo sladow3

Reżyser prowadzi narrację na kilku torach i różnych wątkach, przez co może się czasami wydawać chaotyczny oraz pozbawiony tempa. Nie będę się skupiał się faktografii, bo prawda już dawno się zatarła, została zmanipulowana i szansa na dotarcie do niej jest praktycznie niemożliwa. Sam początek to spokojna sielanka, brutalnie przerwana przez przypadek, agresję i głupotę. Scena bicia na komisariacie, choć nie pokazuje samego aktu, trzyma za gardło niczym ręka podczas duszenia. Potem sprawa coraz bardziej zaczyna się nawarstwiać, a do gry wchodzi aparat władzy i (nie)sprawiedliwości. Cel jest jeden: zwalić winę na sanitariuszy pogotowania, milicja ma pozostać czysta, a na wszelki wypadek zdyskredytować jedynego świadka.

zeby nie bylo sladow2

Jak? Szukaniem jakiekolwiek haka na niego samego oraz jego najbliższych, zastraszać, szantażować i złamać. Za wszelką cenę. Dlatego esbecja sięga po wszystkie dostępne metody: inwigilacja, obserwacja, rewizja, szukanie brudów, propaganda. Jak bardzo łatwo można było złamać każdego, bo każdy miał tu coś (lub kogoś) do stracenia. To ostatnie najmocniej wybrzmiewa w przypadku sanitariuszy pogotowania, którzy byli „uczeni” przez SB jak mieli bić Przemyka. To może wydawać się groteskowe, że nikt nie da się na to nabrać. Chyba, że sprawę będą prowadzić osoby wypełniające polecenia partyjnej jak prokurator Wiesława Bardon (Aleksandra Konieczna na granicy przerysowania). W wielu krajach takie praktyki są na porządku dziennym i ten film bardzo brutalnie o tym przypomina.

zeby nie bylo sladow4

Realizacyjnie film Matuszyńskiego wygląda wręcz monumentalnie. W końca trwa on nieco ponad dwie i pół godziny, z niesamowitym skupieniem się na detalach, scenografii oraz rekwizytach. Świetne są zdjęcia Kacpra Fertacza, nakręcone na 16 mm taśmie, przez co wizualnie przypomina filmy z lat 70., zaś bardzo gorzki finał trafia na podatny grunt. A wszystko rewelacyjnie zagrane, z masą cudownych epizodów. Niemniej jest jeden mocny zgrzyt dla mnie, czyli Sandra Korzeniak w roli Barbary Sadowskiej. Aktorka ma bardzo specyficzny sposób mówienia, który zawsze mnie irytuje i sprawia wrażenie wypranego z emocji. Z tego powodu nigdy nie byłem w stanie wejść oraz zrozumieć tej postaci (oraz poprzednich ról Korzeniak). Sama epizodyczna struktura też może wydawać się problematyczna z powodu różnego tempa orz natłoku postaci.

Dla mnie jednak „Żeby nie było śladów” to potwierdzenie wielkiego talentu Matuszyńskiego jako reżysera, który z uwagą oraz dokładnością odtwarza działanie brutalnych mechanizmów sterowania, manipulowania oraz kontrolowania ludzi. Bezwzględnie, potrafiące uderzyć z całą mocą kino.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Hiacynt

Który to już kryminał w realiach kraju zwanego PRL-u? Do tego grona dołącza kolejny polski film Netflixa, czyli „Hiacynt” od Piotra Domalewskiego. I to jest drugi film z naszego kraju, zrealizowany przez streamingowego potentata, który udało mi się obejrzeć do końca. A to już o czymś mówi. Czy jednak warto dotrwać do końca?

Tytułowy Hiacynt to operacja Urzędu Bezpieczeństwa organizowana w latach 1985-87 w celu spisania i stworzenia teczek osób homoseksualnych. Po co? Żeby ich szantażować i zmuszać do współpracy pod groźbą ujawnienia swojej orientacji najbliższym, kolegom z pracy itd. W samym filmie jest to tło dla poważniejszej sprawy – morderstwa niejakiego Grzegorzka. Mężczyzna był bardzo dzianym oraz wpływowym człowiekiem. Jak się potem okaże, także pederastą. Sprawa ma być poprowadzona szybko, a zabójca ma być na wczoraj. Brzmi jak łatwizna dla Roberta Mrozowskiego i Huberta Nogasia. Podczas obławy na gejów w latrynie, Robert poznaje Arka i ta relacja mocno namiesza. Zarówno zawodowo (młody student zostanie – nieświadomym – informatorem), jak i prywatnie.

Jest bardzo mrocznie, gdzie prawda jest tutaj najmniej wartościową rzeczą, a każdy skrywa tajemnice. I każdy jest poddany inwigilacji, obserwacji, by znaleźć wszelkie brudy do szantażu. Ewentualnie do założenia knebla. Intryga jest prowadzenia bardzo powoli, gdzie gliniarz z zasadami dochodzi do prawdy na własną rękę. Ale kiedy wydaje się, że znajdzie rozwiązanie, ciągle ktoś jest o krok przed nim i kolejne tropy się urywają, a świadkowie giną. Łatwo się można domyślić czyja to ręka odpowiada, ale dlaczego, na czyje zlecenie. Jednak całe to dochodzenie jest tylko pretekstem do pokazania psychologicznego portretu Roberta.

Mrozowski (bardzo stonowany, ale przykuwający uwagę Tomasz Ziętek) jest typowym młodym idealistą, która kariera bywa zależna od ojca, pułkownika milicji (solidny Marek Kalita). On – pośrednio – wręcza kolejne dochodzenia, rekomenduje go do szkoły milicyjnej itd. I to przeszkadza naszemu bohaterowi. Wszystko jeszcze komplikuje Arek (absolutnie rewelacyjny Hubert Miłkowski), który początkowo zostaje wykorzystany jako informator. Z czasem jednak zaczyna tworzyć się silniejsza więź, przez co Robert zostaje zmuszony do odpowiedzenia sobie na pytanie kim jest naprawdę. I to dla mnie esencja tego filmu oraz prawdziwe clou.

Oczywiście, nie brakuje znajomych klisz: partyjni, potężni aparatczycy, szef pragnący świętego spokoju, partner używający pięści (kradnący film Tomasz Schuhardt), działający w ukryciu tajniacy, glina-idealista, wspierająca dziewczyna-koleżanka z pracy. Ale to wszystko działa, co jest zasługą sprawnej ręki reżysera. Klimat czasów PRL-u budują także absolutnie świetne zdjęcia, pulsująca elektroniczna muzyka oraz szczegółowa scenografia. Problemem na początku jest udźwiękowienie, gdzie przez pierwsze kilkanaście minut dialogi są niewyraźne. Na szczęście potem przestaje to być problemem.

Wszystko tutaj działa dzięki świetnym rolom Ziętka oraz Miłkowskiego, gdzie te relacja mocno ewoluuje. Pierwszy jest skonfliktowany między swoją pracą, dziewczyną a poznanym chłopakiem – troszkę podobnym z charakteru. Czyli młodym, zbuntowanym idealistą, chcącym po prostu normalnie żyć. W końcu dochodzi między nimi do zbliżenia i to jest zrobione bardzo ze smakiem. Drugi plan kradnie Schuhardt jako osiłkowaty, chamski Nogaś, zaś wśród twarzy przebija się m.in. Andrzej Kłak, Tomasz Włosok i Sebastian Stankiewicz. Każdy z nich ma swoje pięć minut.

Od razu wyjaśnię sprawę: „Hiacynt” nie jest najlepszym filmem w dorobku Domalewskiego i jego wejście w kino gatunkowe nie jest spektakularne. ALE jest to na tyle solidnie zrobione, z masą dobra do zaoferowania, a wątek LGBT ubarwia całą historię. Jest pozostawiona furtka do kontynuacji, jednak wątpię, by do tego doszło.

7/10

Radosław Ostrowski

Tarapaty 2

Polskie kino familijne w zasadzie jest tak częstym tworem jak dobry polski horror. Nie, żeby nie próbowano, lecz próby rzadko się kończyły powodzeniem. Jedną z ostatnich takich prób był reżyserski debiut Marty Karwowskiej „Tarapaty”. Choć film mi poszedł (tak, wiem, iż nie do mnie jest skierowana), odnalazł na tyle duże grono odbiorców, iż powstała kontynuacja. Trochę lepsza niż poprzednik, jednak do ideału droga jest daleka.

Jak pamiętamy, bohaterami jest para sąsiadów – Julka i Olek – co wcześniej powstrzymała gang złodziei dzieł sztuki. W zasadzie część druga znowu dotyczy kradzieży dzieła sztuki, tym razem jest to „Plaża w Pourville” Claude’a Moneta. Zostaje podmieniona na kopię przed uroczystym pokazaniem w poznańskim muzeum, a oskarżona zostaje ciotka Julki. Kopię obrazu zrobiła jedna z pracownic muzeum, Kaja Ceran. Dzieciaki podejmują śledztwo na własną rękę, niezależnie od policji, a do nich dołącza Frela – córka Kai.

W zasadzie nadal mamy do czynienia z filmem familijnym mieszającym wątek przygodowo-kryminalny. Oczywiście, że jest to pełne klisz i schematów typu niekompetentni policjanci czy zaskakująco łatwy do ustalenia antagonista, a mylne tropy na mnie działały niczym ustalenie sprawców napadu na monopolowy w Pierdziszewie. Tak samo zaskakują dość skromne lokacje niczym z filmów gatunku okresu PRL, choć osadzenie akcji poza wielkimi metropoliami jest sporym plusem. Napięcia też w zasadzie brak, zaś niektóre cięcia montażowe są za szybkie. Więc taka ocena może was zadziwić – czy ja oszalałem?

Po pierwsze, film ładnie wygląda i kamera ma parę momentów do zaprezentowania się. Po drugie, trudno się przyczepić do dźwięku czy muzyki. Głównie piosenki są dobrze wykorzystane (Kwiat Jabłoni, Natalia Przybysz). Po trzecie, lepiej działa chemia między głównymi bohaterami. Jest to o tyle istotne, gdyż dziewczyna została zmieniona (Hannę Hryniewiecką zastąpiła Pola Król i o dziwo wyszło to lepiej). A dodanie do składu trzeciej osoby, czyli Mią Goti daje pewne dodatkowe iskry. To ostatnie jest dla mnie najmocniejszym punktem, dającym mi wiele frajdy. Dzieciarnia nie irytuje, co jest rzadkością samą w sobie. I po czwarte, „dorośli” aktorzy dobrze się odnajdują w konwencji: od charakternej Marty Malikowskiej przez niezłego Tomasza Ziętka po solidnego Zbigniewa Zamachowskiego oraz kradnącą film w epizodzie Justynę Wasilewską.

Czy będzie część trzecia, nie wiem, ale widoczny jest progres. Sympatyczne, spokojne kino familijne, ale chciałoby się więcej szaleństwa oraz zabawy konwencją. Może w kolejnych produkcjach Karwowska rozwinie się na polu scenariuszowym. Albo weźmie się za cudzy tekst.

6/10

Radosław Ostrowski

Jak najdalej stąd

Znów dziś myślałem o emigracji/To jest melodia mojej generacji – ten fragment piosenki „Jazz nad Wisłą” T. Love skojarzył mi się z najnowszym filmem Piotra Domalewskiego. Opowieść o rodzinie, gdzie jeden z członków familii wyjechał do pracy poza kraj. Wszystko widzimy z perspektywy 17-letniej córki Oli. Dziewczyna stara się zdobyć prawo jazdy, ale jej nie wychodzi. Ojciec pracuje w Irlandii, zaś matka opiekuje się sparaliżowanym bratem dziewczyny. Niestety, pewnego dnia przychodzi najgorsza możliwa wiadomość: ojciec ginie w wypadku. Matka decyduje, że Ola – jako znająca język angielski lepiej niż ona – odbierze ciało mężczyzny na pogrzeb do kraju.

Domalewski niejako kontynuuje tematykę, którą zaznaczył już w debiutanckiej „Cichej nocy” – emigracji ekonomicznej. Jednocześnie „Jak najdalej stąd” to kino inicjacyjne, gdzie bohaterka powoli zaczyna poznawać rodzica, o którym niewiele wie. Jest jeszcze jeden haczyk dla niej: schowane i odkładane przez ojca pieniądze dla niej na samochód. I to byłaby dla niej szansa na wyrwanie się z tego domu oraz szansę na usamodzielnienie się. Zderzenie się jednak z nowym światem oraz inną rzeczywistością nie przebiegnie ani tak gładko, ani szybko jak sądzi.

Film dotyka poważnych spraw, jednak nie jest śmiertelnie poważny. Nie brakuje w dialogach humoru, brzmią one bardzo naturalnie. Domalewski niby opowiada historię jakich mogliśmy usłyszeć i zobaczyć tysiące. Komplikacje związane z brakiem pieniędzy oraz biurokracją mogą wydawać się początkowo szablonowe. Ale nie miałem żadnego poczucia sztuczności, zaś zaradność i spryt naszej bohaterki (fantastyczna w swojej roli debiutantka Zofia Stafiej – zapamiętajcie to nazwisko!!!). Czasami nie zawsze działającej na granicy prawa. Wszystko to pokazuje jedno: ewolucję jej charakteru. Z bycia tą roszczeniową, co jej się należy do próbującej zrozumieć jej ojca, bliżej go poznać. Jakby próbowała nadrobić ten bezpowrotnie odebrany czas. W tych drobnych momentach reżyser przypomina Kena Loacha.

Wielu osobom może przeszkadzać pewna epizodyczność konstrukcji scenariusza, ale dla mnie nie był to żaden problem. Dopóki bliżej poznaję Olę oraz to jak mimo przeciwności losu robi wszystko w osiągnięciu celu. Realizacyjnie idzie to w stronę wręcz dokumentu, z rzadkimi chwilami muzyki (pianistyczne pasaże Hani Rani) oraz wyrazistym drugim planem (film kradnie Arkadiusz Jakubik jako pośrednik pracy Mazurek). Bardziej złapał mnie debiut, niemniej drugi film potwierdza talent Domalewskiego. Nie mogę się doczekać kolejnych produkcji tego reżysera, a zakończenie jest w punkt.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Boże Ciało

Wszystko zaczyna się w zakładzie poprawczym. Tam przebywa Daniel – młody chłopak z przeszłością. Ale to właśnie tam poznaje kogoś, kto staje się dla niego wzorcem, czyli księdza Tomka. Nawet sam chciałby wstąpić do seminarium, ale z wyrokiem nie przyjmują. Ale dzięki duchownemu chłopak dostaje pracę gdzieś na drugim końcu Polski. Jako stolarz, tylko że na miejscu zmienia zdanie. A że akurat ze sobą wozi sutannę, reszty można się domyślić.

boze cialo1

Jan Komasa po pokazaniu swojej wizji Powstania Warszawskiego, skupia się na współczesności. „Boże Ciało” po takim wprowadzeniu może pójść w różne kierunki. Czy to jako komedia, gdzie podszywający się za księdza chłopak popełnia gafy, dramat człowieka szukającego swojego powołania, a może dreszczowiec z osobą ukrywającą się przed dawnymi wrogami. Tylko, że reżyser idzie w troszkę inną stronę, skupiając się na małej miejscowości. Doszło rok temu do tragedii, gdzie rany się nie zagoiły. Śmierć młodych ludzi, sprawca wypadku niepochowany, ksiądz proboszcz lekko choruje, a kościelna wydaje się trzymać mieszkańców w ryzach, zaś wójt niejako ma większą władzę od proboszcza. Jednak reżyser nie osądza mieszkańców, nie pokazuje nikogo palcami, tylko próbuje zrozumieć ludzi. Tak samo robi Daniel, choć początkowo można odnieść wrażenie, że nie pasuje. Zarówno jego msze (kazania pełne wręcz prostego języka, z „no”, „nie” oraz tym swoim flow – scena chrztu), spowiedzi (formułka sprawdzana w Google’u) bardzo nie pasują do typowego wizerunku duchownego. I nikt się nie zorientował, że coś jest nie tak. jednak jego proste słowa oraz postawa zaczynają docierać do innych.

Najbardziej zaskoczyło mnie to, że to wszystko wydaje się takie bardzo przyziemne, wręcz naturalne. Nawet dialogi brzmią wiarygodnie, bez nadmiernego korzystania z bluzgów. Ale jednocześnie Komasa pokazuje jak wielką siła może być Kościół. Pod warunkiem, że nie będzie skupiał się na ideologicznej wojnie, władzy czy zamiataniu brudów pod dywan. Ale i sami mieszkańcy, którzy są bardzo zagubieni, zaślepieni bólem oraz żałobą (tragedia) próbując odnaleźć się w tym wszystkim. I każdy z nich szuka sposobu na odnalezienie spokoju, odkupienia, choć to droga wyboista.

boze cialo2

Komasa opowiada tą opowieść w bardzo prosty sposób, bez jakichś wizualnych fajerwerków, do czego nas przyzwyczaił. Żadnego dubstepu oraz spowolnień kamery, ostrej muzyki w tle – dużo jest skupienia na twarze, kolory stonowane, niemal dokumentalne. I to zaskakująco pomaga tej historii. Jedynym problemem dla wielu może być otwarte zakończenie, jednak wszystko tutaj jest wygrane za pomocą scenariusza, montażu, bardzo oszczędnej muzyki oraz szczerości.

To wszystko by nie podziałało, gdyby nie absolutnie wybitny Bartosz Bielenia. Ten młody chłopak jako fałszywy ksiądz ma niesamowitą charyzmę, niejako improwizując każde swoje kazanie, mszę i wydaje się dość ekscentryczny. Ale w tym wszystkim jest niesamowita pasja, energia, a jednocześnie jest uważnym obserwatorem, podejmując się roli mediatora. Skupia swoją uwagę do samego końca, a w jego oczach maluje się wszystko. Nie oznacza to jednak, że drugi plan nie ma tu do roboty. Film kradnie samą obecnością Aleksandra Konieczna w roli kościelnej, gdzie wszelkie emocje pokazane są bardzo drobnymi, wręcz niezauważalnymi spojrzeniami. Bardzo mocna postać, którą dość łatwo można osądzić, ale jest bardziej złożona niż się wydaje. Tak samo cudowna jest Eliza Rycembel (Eliza), której relacja z księdzem nabiera dynamiki. Nie można też zapomnieć drobnych ról Leszka Lichoty (wójt) oraz Łukasza Simlata (ksiądz Tomek).

boze cialo3

Film widziałem wczoraj, a do tej pory jestem oszołomiony tym, co obejrzałem. Komasa w „Bożym Ciele” zaskakuje dojrzałością, zdyscyplinowaniem oraz subtelnością. Aż boję się myśleć, co reżyser zaserwuje następnym razem, bo warto będzie czekać.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Cicha noc

Mała wioska gdzieś na Mazurach. To tutaj na Święta Bożego Narodzenia przyjechał Adam – młody chłopak, który pracuje w Holandii. Ma dziewczynę, która spodziewa się dziecka i którą chce zabrać ze sobą za granicę. Nie planuje powrotu do kraju i poza spędzeniem Wigilii, ma jedną sprawę do załatwienia: chce sprzedać dom dziadka, by rozkręcić swój własny interes. Ale to nie będzie takie proste.

cicha_noc1

Debiut Piotra Domalewskiego może budzić pewne skojarzenia z filmami Wojciecha Smarzowskiego. Bo mamy rodzinną uroczystość (jak w „Weselu”), powolne odkrywanie trupów z szafy oraz bardzo skomplikowane relacje rodzinne. Jest obowiązkowa wódka, oglądanie Kevina, śpiewanie i słuchanie kolęd, kradzież choinki oraz wspólne jedzenie. Reżyser owszem, pokazuje bardzo depresyjny Polaków portret własny, ale nie jest ani cyniczny, złośliwy czy bezwzględny. Przygląda się temu niczym dokumentalista i jest w tym bardzo szczery, zupełnie jakbyśmy widzieli swój własny dom. Realizmu dodają nie tylko sceny filmowane kamerą Adama (trafny i ciekawy zabieg), ale też wpadające w ucho dialogi, okraszone odrobiną gorzkiego humoru. I jednocześnie ten dom wygląda tak swojsko, bez żadnych bajeranckich zabawek, troszkę ciasny, niczym z dawnej epoki.

cicha_noc3

Powoli widzimy kolejne komplikacje w planie Adama, skrywane bóle, pretensje oraz kolejne tajemnice: czuć pewne spięcia (zwłaszcza między Adamem a młodszym bratem), poznajemy oblicza naszych postaci – czasami rozbrajające (dziadek-alkoholik, ojciec kiedyś pracujący na saksach i walczący z gorzałą), czasem bolesne (siostra związana z damskim bokserem czy próbująca opanować to wszystko matka). A jednocześnie dotyka kwestii emigracji zarobkowej – tego, jak działa na rodzinę wręcz destrukcyjny (postać ojca), ale dla młodych wydaje się jedyną szansą. Zakończenie, mimo dość dramatycznego wydźwięku, pozostawia pewną nadzieję.

cicha_noc2

To wszystko jest jeszcze fenomenalnie zagrane. Reżyserowi udało się zebrać bardzo imponującą obsadę, która wycisnęła ze swoich postaci maksimum. Trudno oderwać oczy zarówno od Dawida Ogrodnika i Tomasza Ziętka (Adam i Paweł), miedzy którymi jest bardzo silna chemia oraz pełna niedopowiedzeń historia, jak i kradnącego ekran Arkadiusza Jakubika (ojciec), znakomicie radzącego sobie w roli złamanego bohatera z tajemnicą czy pozornie wycofaną Agnieszkę Suchorę (matka). Każdy ma swoje pięć minut oraz swoje niezapomniane teksty, co daje prawdziwego kopa.

cicha_noc4

„Cicha noc” nie jest tylko szorstko-depresyjnym kinem o próbie wyrwania się z piekiełka zwanego Polską, które dusi i spycha cały czas w dół (zakończenie). Ale to wszystko potrafi poruszyć, bez żadnego fałszu, sztuczności i jest brutalnie szczere. Nawet jeśli macie wrażenie, że jest to dziwnie znajome.

8/10 

Radosław Ostrowski

Konwój

Dzień w Straży Więziennej jak co dzień – trzeba dostarczyć skazańca z aresztu do pierdla albo psychiatryka. Takie zadanie otrzymuje dowódca konwoju, sierżant Zawada. Chociaż jego obecność w konwoju wprawia w konsternację resztę składu: kierowcę Berga, „młodego” Feliksa, zięcia naczelnika oraz „czarnego” Maciąga. Zawada jest lekko nieobecny, po ostrych dragach, więc jeszcze się nie dziwi. Jednak podskórnie zacząłem czuć, że coś tu jest nie tak. Okazuje się, że konwojent wcześniej zamordował dwóch strażników, a naczelnik nie chce udziału zięcia w tym konwoju.

konwj1

Maciej Żak postanowił znowu spróbować sięgnąć po thriller i próbuje budować napięcie, atmosferę niepokoju, wręcz osaczenia. Powoli zaczynamy odkrywać kolejne elementy układanki wiedząc, że nie ma tu przypadku, a wszystko jest robione z żelazną konsekwencją. By to zrobić, reżyser szpikuje całość retrospekcjami, wprowadzającymi parę zaskoczeń i podkręcając mroczny klimat. Po drodze zostaną rzucone bluzgi, pada wiele niewygodnych pytań. Jaka jest różnica między strażnikami i przestępcami, których trzeba dowieść? I czy należy samemu wymierzać sprawiedliwość? Zdarzenia zmieniają perspektywę, by dokonać wyboru i pada to pytanie: co Ty zrobiłbyś na ich miejscu? Wszystko jeszcze jest świetnie sfilmowane – zdjęcia Michała Sobocińskiego, tworzą poczucie klaustrofobii. I nie chodzi tylko o obecność w wozie, ale także pokazywanie z perspektywy kraty, zbliżeń na twarze, podbite pulsującą muzyką.

konwj2

„Konwój” miesza kino drogi z dreszczowcem, a poczucie niepokoju budują nawet takie drobiazgi jak ciągłe przestawianie spustu w karabinie, zmiana perspektywy postaci. I jest to pewnie poprowadzone aż do finału, który jest dość dziwny, wręcz kuriozalny. Dodatkowo problemem może być fakt, że nie wiadomo, kto jest najważniejszy w tym układzie. Chociaż jest to bardzo dobrze zagrane. Ale skoro ma się w obsadzie takich gigantów jak Robert Więckiewicz (sierżant Zawada), Łukasz Simlat (mrukliwy Maciąg), Janusz Gajos (naczelnik) czy Przemysław Bluszcz (nerwowy Berg), którzy fantastycznie wykonali swoją robotę, tworząc pełnokrwiste postacie. Owszem, są dość kliszowe (młody idealista, Judasz, narwaniec, twardziel z dylematami), ale zagrane są bezbłędnie.

konwj3

Film Żaka pozytywnie mnie zaskoczył, dając wiele (niewygodnych) pytań, a odpowiedzi trzeba samemu udzielić. Pewna ręka reżysera, konsekwentne budowanie napięcia, świetne aktorstwo i klimat są bardzo mocnymi atutami. Nieoczywiste kino gatunkowe z wysokiej półki.

7/10

Radosław Ostrowski

Body/Ciało

Janusz Koprowicz jest zapracowanym, cynicznym prokuratorem, mieszkającym z córką Olgą. Dziewczyna jest anorektyczką, która po kolejnej próbie samobójczej trafia do szpitala. Tam Olga poznaje terapeutkę Annę – niemłodo wyglądającą kobietę, stosującą dość nietypowe metody. Jakby tego było, kobieta uważa się za medium, nawiązujące kontakt ze zmarłymi.

body_cialo1

Z Małgorzatą Szumowską jakoś niespecjalnie jest mi po drodze. Sięga po trudne tematy, jednak w jej filmach brakuje czegoś, co by mnie poruszyło, przygniotło lub doprowadziło do rozbicia. Nie inaczej jest w przypadku nagradzanego filmu „Body/Ciało”, aczkolwiek widzę tu pewien progres. Świat, w którym się znajdujemy, to niby współczesność, ale nie można odnieść wrażenia obecności w latach 90. (telefony komórkowe, stare przenośne radio, niedzisiejsze stroje i fryzury, ale też wyglądy budynków), co wydaje się być celowym zabiegiem twórców. Sam film to zbiór pozornie niepołączonych scen, skupiający się na trójce bohaterów – prokuratorze, jego córce oraz terapeutce. Widzimy ich w pracy (prokurator zajmuje się różnymi morderstwami, inspirowanymi sprawami z mediów jak śmierć Madzi czy zabójstwo malarza Zdzisława Beksińskiego), jednak one są tylko tłem do próby naprawy relacji ojca z córką, w czym pośredniczy terapeutka-medium. Dość wolne tempo i próba wplecenia wątków metafizycznych („nawiedzenie” domu prokuratora) może wywołać dezorientację oraz znużenie, zwłaszcza w środkowej części filmu. Ale jest kilka scen rewelacyjnych (taniec przyjaciółki prokuratora do „Śmierci w bikini” – czegoś takiego nie widziałem i nie zobaczę prędko na naszym podwórku czy sceny terapii – wyciszone i stonowane formalnie, ale pełne głęboko tłumionych emocji, powoli wychodzących na wierzch), które potrafią przykuć uwagę na dłużej, doprowadzając do ciekawego finału. Formalnie jest to proste kino, gdzie nie zabrakło zabaw montażem (jedzenie posiłku), zbliżeń na detale (pierwsza scena z wisielcem) oraz niemal kompletnego braku muzyki. Chłodna reżyseria Szumowskiej jest tutaj bardzo nierówna i jak na tak krótki film pojawia się znużenie.

body_cialo2

Częściowo sytuację próbują ratować aktorzy i troszkę podnoszą film na wyższy poziom. Nie będę ukrywał – uwielbiam Janusza Gajosa i dla niego chciałem obejrzeć ten film. Powiem tyle, że aktor nie zawiódł, pokazując klasę w roli cynicznego i zgorzkniałego prokuratora, oddalającego się od swojej córki (świetna, troszkę wyglądająca jak zombie Justyna Suwała – uwierzycie, że to debiutantka?), czującej do niego tylko nienawiść i wrogość. Jednak dla mnie objawieniem była fantastyczna Maja Ostaszewska, której nie jestem wielkim fanem. Tutaj kompletnie mnie zaskoczyła w roli Anny, grając w bardziej oszczędny sposób niż zwykle. Spokojnie wypowiadane słowa, ubrania zdecydowanie postarzające ją , a sceny jej „transu” potrafią wywołać ciarki na plecach. I do samego końca nie jest jasne, czy naprawdę jest medium czy tylko próbującą przetrawić swoją traumę nieszczęśliwą kobietą. Sprytnie to poprowadzono.

body_cialo3

„Body/Ciało” to – ku mojemu zaskoczeniu – bardzo przyzwoity film, jednak zastanawia mnie to ile w tym czasie zdążył „wykosić” nagród na różnych prestiżowych imprezach filmowych. Także jest to lepszy z filmów Szumowskiej, chociaż daleko mu do „33 scen z życia”, które mnie bardzo pozytywnie zaskoczyły. Ale jest to krok w dobrym kierunku i zacznę baczniej obserwować tą reżyserkę.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Kamienie na szaniec

Książka Aleksandra Kamińskiego jest w zasadzie rzeczą, której nie należy przedstawiać – uczniowie powinni znać ją jako szkolną lekturę. Historia trzech harcerzy – Rudy, Alek i Zośka – działają podczas wojny w Szarych Szeregach. Kiedy jeden z nich zostaje schwytany przez Niemców, pozostali chcą go odbić, ale nie maja zezwolenia dowództwa. To tak w skrócie i w książce. Własną wersję wydarzeń postanowił zaserwować Robert Gliński – jeden z bardziej doświadczonych reżyserów średniego pokolenia.

I szczerze mówiąc, efekt jest dość porażający. Chociaż nie wiem, czy do końca o to chodziło. Sama historia jest mocno chaotyczny, choć nie brakuje tutaj nerwu i dynamiki (gazowanie kin, usuwanie flag), a brudna kolorystyka zdjęć potęguje dość realistyczny klimat, choć jest trochę przemycany humor (przysięga harcerzy w lesie, gdzie… patrol niemieckich żołnierzy zbierał jagody). Ale od momentu, kiedy to Rudy zostaje aresztowany, to mamy do czynienia z science-fiction. I nawet nie chodzi o sam przebieg akcji, ale raczej o wydarzenia dookoła. Padają oskarżenia, że AK świadomie sabotowało akcję, bojąc się większych ofiar, a nawet był w to wszystko zamieszany ojciec Zośki (wtf?), a dowódcy AK (major Kiwerski) to wręcz dyktatorzy, którzy żądają całkowitego posłuszeństwa i kompletnie zostawiają chłopaków samych ze sobą. Ja wiem, że intencją było odbrązowienie i demitologizacja, ale na litość boską, trzeba trzymać się faktów. I takie drobiazgi jak próba samobójcza Zośki, próba kupienia broni od Ślązaka czy seks to jest mały pikuś.

Paradoksalnie jednak ogląda się to całkiem nieźle, choć najlepsze były sceny szkolenia harcerzy w żołnierzy oraz przesłuchania Rudego na Szucha (brutalne i krwawe). I musze przyznać, że chłopaki grający główne role (czytaj: Rudego i Zoski, bo Alka zepchnięto do tła) radzą sobie naprawdę nieźle, zwłaszcza Tomek Ziętek jako Rudy – trochę łobuzerski, szarmancki. Natomiast o starszych aktorach mogę powiedzieć tylko, że byli i… mocno rozczarowali, zwłaszcza Andrzej Chyra jako Dyrektor, którego miałem ochotę rozszarpać. Ale i tak najlepszy był Wolfgang Boos jako sadystyczny Lange – kradł każda scenę i budził przerażenie od początku do końca.

kamienie5

Szczerze – „Kamienie” to na razie największe rozczarowanie tego roku. Gliński miał pomysł, ale problem jest jeden i istotny – to wszystko po prostu nie przekonuje. Odbrązowienie to jedno, ale uwiarygodnienie to jedno. To bardzo gorzka lekcja.

Radosław Ostrowski