Tajemnice Silver Lake

Los Angeles – miasto, gdzie byliśmy multum razy w różnego rodzaju filmach, powieściach oraz gier komputerowych. Taka też jest dzielnica Silver Lake, gdzie mieszkają ludzie z raczej wyższych sfer. Ale wyjątkiem od tej reguły jest Sam – młody chłopak, który nie ma pracy, lubi stare filmy, teorie spiskowe oraz jaranie zioła. I jeszcze podglądactwo sąsiadki, chodzącej prawie na golasa. A że ma czynsz do spłacenia, nieważne. Wszystko zmienia kiedy pojawia się nowa znajoma, Sarah i może będzie z tego coś więcej. Ale następnego dnia dziewczyna kompletnie znika. I nasz Sam, chcąc nie chcąc, zaczyna bawić się w detektywa.

silver lake1

David Robert Mitchell przykuł uwagę wszystkich widzów horrorem „Coś za mną chodzi”. Ale tym razem nasz filmowiec postanowił spróbować innego gatunku. Sama historia zapowiada się jak coś w stylu kina noir, tylko we współczesnej rzeczywistości. Wszystkie elementy się zgadzają: femme fatale, prywatny detektyw (powiedzmy), tajemnicze spiski oraz miasto, będące labiryntem. Ale reżyser postanowił zagrać wszystkim na nosie, bo śledztwo zostaje zepchnięte na bardzo dalekim planie. Bo wydarzeń jest tutaj mnóstwo: tajemniczy zabójca psów, zaginięcie pewnego biznesmena, tajemnicze imprezy z psychodelicznymi zespołami. A w to wszystko wplątuje się nasz lekko zjarany detektyw-amator. Jeśli wam się zaczęło kojarzyć z „Wadą ukrytą”, to jesteście na właściwym tropie. Z jedną małą różnicą: u Paula Thomasa Andersona łatwiej było czerpać frajdę, zaś Mitchell coraz bardziej zaczyna przeginać z absurdem.

silver lake2

Realizacyjnie tutaj film mocno czerpie inspirację Alfredem Hitchcockiem (warstwa muzyczna, motyw podglądactwa) oraz Brianem De Palmą (praca kamery, kolorystyka), tylko bardziej na kwasie. Całość zaczyna się coraz bardziej plątać, tropy coraz bardziej prowadzą donikąd, a parę wątków nie zostaje wyjaśnionych (zabójca psów). By jeszcze bardziej wszystko pogmatwać pojawiają się sceny oniryczne, gdzie ludzie zaczynają szczekać oraz masa wariackich teorii spiskowych – puszczanie piosenek od tyłu (bo wszystkie utwory zawierają zaszyfrowaną wiadomość), doszukiwanie przekazu podprogowego w reklamach, szerokie popkulturowe tropy, plakaty, stare filmy, żądza nieśmiertelności oraz próba zdobycia bogatego mężulka. A że całość trwa prawie dwie i pół godziny, poczucie zmęczenia, dezorientacji, chaosu zaczyna się nasilać. Wielu z was zapewne odpadnie w trakcie seansu, a próby posklejania wszystkich elementów do kupy nie daje odpowiedzi na wszystkie pytania.

silver lake3

Powiem szczerze, że mam bardzo mieszane uczucia. Trudno się przyczepić do realizacji (zdjęcia i muzyka cudne), ale fabuła kompletnie mnie nie zaangażowała. Jest kilka bardzo mocnych scen – na bank zapamiętam spotkanie z songwriterem, mocno obdzierająca popkulturę czy pobicie dzieciaków rozrabiających na ulicy – i dość ekscentrycznych postaci, jednak to wszystko wywołało tylko mętlik oraz dezorientację. Być może spróbuje jeszcze raz wejść do tej nory i wyłuskać coś więcej. Ale nie jestem w stanie nic obiecać.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Czarne bractwo. BlacKkKlansman

Dawno, dawno temu Spike Lee był traktowany przez czarnoskórą widownię niczym poważny, wściekły prorok. Młody gniewny twórca, bardzo uważnie przygląda się swojemu społeczeństwu pod względem rasizmu i nietolerancji. Ostatnie lata były bardzo chude, chociaż pewien renesans wskazywał zrobiony dla Netflixa serial „Ona się doigra” (telewizyjny remake reżyserskiego debiutu – ciągle do nadrobienia). Ale tym razem reżyser postanowił wrócić do pełnego metrażu z historią tak nieprawdopodobną, że musi być prawdziwa.

Jest początek lat 70., czyli czas, kiedy jeszcze była wojna w Wietnamie, działały Czarne Pantery, a czarnoskórzy obywatele zaczynali coraz bardziej zdobywać takie same prawa obywatelskie jak biali mieszkańcy. Do Colorado Springs trafia Ron Stallworth – czarnoskóry policjant, który zostaje przyjęty do zaszcza…, ehh, zaszczytnej funkcji… archiwisty. Podła robota, ale od czegoś trzeba zacząć. Ale nasz Ron jest uparty i zostaje przeniesiony jako tajniak, mający infiltrować środowisko młodych, czarnoskórych studentów. Ale całą jego prace zmienia jeden telefon. Telefon z ogłoszenia od Ku Klux Klanu. Przepraszam, od Organizacji, że chciałby ich bliżej poznać. I… bardzo szybko pojawia się odpowiedź. Ale przecież jest Murzynem, więc jak miałby zinfiltrować Ku Klux Klan? Powiedzmy, że zamiast niego będzie biały glina – Philip Zimmerman.

blackkklansman1

Lee wraca do swoich tematów, ale ubiera to w bardziej przystępnej, rozrywkowej formie. Historia oparta na wspomnieniach Stallwortha jest bardzo szalona. Mamy klasyczną infiltrację wrogiego środowiska za pomocą dwóch gliniarzy, którzy muszą stać się niejako jednym organizmem. Flip musi naśladować sposób mówienia Rona, z kolei Ron zwyczaje oraz pewne nawyki. Sama intryga jest dla reżysera pretekstem do pokazania realiów epoki, gdzie po jednej i drugiej strony widać silną nienawiść. Z jednej strony mamy ten Ku Klux Klan, który wszędzie widzi spisek Żydów, nienawidzi innych ras niż biała. Z drugiej strony są czarnoskórzy aktywiści związany z Czarnymi Panterami, którzy chcą siłą zdobyć swoje (należne) prawa i przywileje. Czy w ogóle jest możliwa inna droga niż konfrontacji, bezkompromisowej walki? Wydaje mi się, że Lee piętnuje obydwie postawy, stawiając na dialog oraz porozumienie. Nie brakuje tu śmiechu (świetne rozmowy telefoniczne, zwłaszcza z szefem KKK – puenta wali po łbie), odrobiny publicystycznych tekstów (bo wtedy młodzi rozmawiali o polityce, a nie o duperelach; chyba?), ale nie brakuje też bardziej poważnych tonów. Mocne wrażenie robi montażowa przeplatanka, gdzie mamy obok siebie inicjację nowych członków Organizacji + seans „Narodzin narodu” oraz wspomnienia starszego człowieka dotyczące śmierci jego znajomego podczas zamieszek.

blackkklansman2

Jednocześnie reżyser bardzo dobrze rekonstruuje klimat lat 70. Kapitalne są tutaj stroje i charakteryzacja (główne czarnoskórych bohaterów), ale też scenografia, samochody. Jednocześnie Lee bawi się formą, bo nie brakuje zarówno montażu równoległego, szybko wplecionych fotografii, plakatów (rozmowa Rona z dziewczyną na moście), komiksowy „podział” ekranu, a nawet jest jeden zabieg żywcem wzięty z kina tego okresu (bohaterowie „przesuwają się” przez korytarz). I to czyni seans „BlacKkKlansmana” jeszcze przyjemniejszym.

blackkklansman3

Ale dla mnie są dwie dość drobne, lecz istotne kwestie. Po pierwsze, więcej tutaj uwagi jest poświęcone Klanowi, który czuje się coraz bardziej przerażony obecnością Murzynów na świecie i nie potrafi się dostosować do obecnych czasów. Co troszkę powoduje, że środowisko czarnoskórych studentów, którzy są gotowi na konfrontacje jest ledwo zaznaczone. Przydałby się tutaj balans, chociaż rozumiem intencje twórcy.  Po drugie, na koniec dostajemy dokumentalne wstawki z obecnej Ameryki, gdzie dochodzi do spięć na tle rasowym. To przesłanie, że jest to problem nierozwiązany jest zbyt łopatologiczny, czego Lee unikał przez cały film.

I jak ten film jest cudownie zagrany. Choć rzadko pojawiają się razem John David Washington (Ron Stallworth) i Adam Driver (Flip Zimmerman), obydwaj są rewelacyjni, jednak ten drugi ma więcej czasu ekranowego. Niemniej jednak czuć chemię między panami, zaś Washington ma świetną nawijkę (głos w końcu odziedziczył po ojcu), a Driver znakomicie sprawdza się jako tajniak udający rasistę i ksenofoba. Choć na drugim planie nie brakuje wyrazistych postaci, to na tym polu najbardziej wybija się Topher Grace jako David Duke, czyli szef KKK. To jest odpowiednia mieszanka rasizmu, pewności siebie oraz tępoty, że aż nieprawdopodobne.

Muszę przyznać, że Spike Lee wrócił. „Czarne bractwo” to z jednej strony świetne poprowadzone kino sensacyjne, ale też ostrzeżenie, iż sprawy rasizmu nie zostały do końca rozwiązane. I oby się to nie skończyło wojną, co może sugerować bardzo gorzki finał.

7,5/10

Radosław Ostrowski

Machina wojenna

Wojna nigdy się nie zmienia. Zawsze była kreowana przez polityków oraz wojskowych, marzących o glorii i chwale, zaś dla cywili oraz zwykłych żołnierzy ma tyle sensu, co szukanie min za pomocą patyka. Kimś takim był generał Glen McMahon – wojskowy idealista, który ma dowodzić wojskami koalicji w Iraku, podczas 8 roku trwania wojny. Tylko, czy ona jeszcze ma sens?

Produkcja Netflixa z zeszłego roku zrobiła spory szum i to z kilku powodów. Film Davida Michoda, twórcy „Królestwa zwierząt” oparty jest na książce dziennikarza Rolling Stone, Michaela Hastingsa o generale Stanleyu McCrystalu oraz jego świcie. Autor parę tygodni po publikacji zginął w niejasnych okolicznościach, generał został zdymisjonowany i przeszedł na emeryturę, zaś członkowie jego świty pełnią ważne funkcje w Białym Domu. Do tego udało się zaangażować Brada Pitta do głównej roli, a także był producentem całości. W założeniu miała to być satyra na wojskowe myślenie, które jest bardzo mocno oderwane od rzeczywistości, że już bardziej się nie da. Wszelkie rozmowy z urzędnikami (zwłaszcza wiceprezydentem), konferencje prasowe czy innymi wojskowymi, nie potrafiącymi zrozumieć całej nowej filozofii z jednej strony potrafią rozśmieszyć. Z drugiej strony im dalej w las, tym bardziej ten śmiech zaczyna tkwić w gardle.

machina_wojenna1

Reżyser miesza tutaj poważne momenty z bardziej groteskowymi wydarzeniami. Kolejne wizyty w prowincji mające przekonać lokalnych ludzi, że jesteśmy tutaj jako pomocna dłoń (czemu hodują konopie zamiast bawełny) czy z żołnierzami z innych baz potrafią uderzyć. Tak samo jak wizyty u ciągle chorującego prezydenta Karzaja, uświadamiającemu dowódcy, iż jest on jedynie marionetką. Jednak prawdziwy dramat widzimy podczas akcji żołnierzy, gdzie dochodzi do strzelaniny i giną cywile. Przez cały czas przewija się tutaj jedno pytanie: jaki jeszcze sens ma wojna w Iraku? Wojna, gdzie nie da się rozpoznać wroga, bo nie nosi munduru, gdzie mieszkańcy kraju traktują obcych jako wrogów. Wojny skazanej na przegraną z powodu braku postępów. Wniosek ten dobitnie wchodzi podczas sceny, gdzie generał próbuje przekonać innych do wysłania kolejnych wojsk i dochodzi do przepychanki z niemiecką polityk (świetna Tilda Swinton) oraz w bardzo gorzkim finale, gdzie dochodzi do zmiany dowódcy, pozostawiając ten sam pierdolnik bez zmian.

machina_wojenna2

Jak sobie poradził Brad Pitt w roli generała-idealisty? Trzeba przyznać, że wykonał świetną robotę, chociaż widać szarżowanie. McMahon może i początkowo wydaje się trepem z wielkim oddaniem dla sprawy, czyli zbyt wielkim optymizmem. Trudno jednak traktować go tylko jako nieodpowiedzialnego błazna, bo oddanie dla sprawy jest dla niego bardzo poważną kwestią. Pod koniec było mi zwyczajnie żal człowieka, podejmującego się niewykonalnego zadania, który robi dobrą minę do złej gry, chociaż wątek żony tylko liźnięto (Meg Tilly). Zwłaszcza, jak ma za wsparcie ludzi z buzującym testosteronem jak Greg Pulver (mocny Anthony Michael Hall), rozgadany PR-owiec Matt Little (solidny Topher Grace) czy Pete Duckman (Anthony Hayes). Nie sposób też nie wspomnieć o Benie Kingsleyu (prezydent Karzaj) czy Willu Poulterze (sierżant Ortega), dodających pewnego smaczku.

machina_wojenna3

„Machina wojenna” to mieszanka naprawdę ostrej i gorzkiej satyry z bardzo poważnym dramatem oraz niewesołymi wnioskami. Amerykanie kolejny raz przedstawieni są jako zbawcy, którzy przynoszą tylko więcej zamieszania niż pomocy, przez co sami obywatele mogą się mocno wkurzyć. Jednak ich samych prawda dawno przestała obchodzić, inaczej nie próbowali by dalej zbawiać świata.

7/10

Radosław Ostrowski