Tori Amos – Native Invader

Native_Invader

Rudowłosa wokalistka, specjalizująca się w ambitniejszym popie, postanowiła powrócić po trzech latach. Amos ma takie grono fanów na całym świecie, że każda jej płyta jest czymś mocno oczekiwanym. Nie inaczej może być z piętnastym albumem “Native Invaders”, gdzie znowu przygląda się światu.

Początek to ponad 7-minutowy “Reindeer King”, który dla wielu może być ciężkostrawny ze względu na bardzo wolne tempo (mimo mocnych uderzeń fortepianu), podparte ambientowymi plamami w tle. Bardziej popowo I mroczniej się dzieje w “Wings” z minimalistyczną perkusją oraz delikatnie przygrywającą gitarą, z chwytającym za serce refrenem. Ale najciekawiej jest wtedy, gdy pojawiają się naleciałości bluesowej gitary: czy to w niepokojącego, wręcz drapiącego “Broken Arrow” z cudnymi organami i akustyczną gitarą, singlowego “Cloud Riders” czy tajemniczego “Wildwood”. Także folk jest naturalnym środowiskiem artystki, co czuć w przypominającym Petera Gabriela pokręconym “Up the Creek” z nakładającymi się głosami na wstępie, szybkimi smyczkami oraz pulsującą perkusją z elektroniką, minimalistycznym “Chocolate Song” czy chwytliwym “Bats”. Powrót do eleganckiego oblicza Tori serwuje podniosły, pianistyczny “Breakaway” czy “Climb”.

Im dalej, tym bardziej swoja obecność zaznacza elektronika. I o dziwo, nie wywołuje to zgrzytu, lecz jest spójną częścią świata. Poza w/w czuć to w “Chocolate Song”, gdzie w tle słyszymy jakieś szumy (podobnie w krótkim “Benjamin”) czy niemal epickim “Bang”, gdzie gitara i perkusja uderzają mocno. Aranżacyjnie jest po prostu tak bogato, ze wymienianie poszczególnych utworów mija się z celem.

Sam głos Amos jest anielski, a jednocześnie bardzo ekspresyjny i idealnie współgrający z tym, co słyszymy. W swoich tekstach opowiada o naturze i życiu w zgodzie z nią, polityce (“Russia”), ale też o miłości, jednak nie w ten plastikowy sposób jak gwiazdeczki pop. “Native Invaders” jest mieszanką popu (tego z wyższej półki), bardzo wysmakowanego, eleganckiego oraz chwytającego za serducho. Na jesień będzie idealny do słuchania.

8/10

Radosław Ostrowski

Tori Amos – Under the Pink (deluxe edition)

Under_the_Pink

Po sukcesie swojej debiutanckiej płyty, Tori Amos poszła za ciosem, kontynuując alternatywne brzmienia popu oraz rocka (lekko zahaczonego). Trzeba było poczekać dwa lata na „Under the Pink”, a oceniony album to wersja deluxe z tego roku.

I jak zawsze Tori towarzyszy fortepian, co słychać od samego początku. Intymny „Pretty Good Year” zaczyna się spokojnymi dźwiękami fortepianu oraz smyczków, by pod koniec wstrząsnąć uderzeniami perkusji. Zaprzeczeniem jest psychodeliczny „God”, gdzie dziwacznie gra gitara elektryczna, wokal nakłada się (tworzy to efekt echa), podobnie z pokręconym początkiem minimalistycznego „Bells for Her”. A im dalej to ciekawiej – znalazło się miejsce i na reggae (gitara oraz elektroniczny bas w epickim „Past the Mission”), wejścia skocznej elektroniki („The Wrong Band”), mechaniczną perkusję (brudny „The Waitress”), dzwoneczki (przebojowa „Cornflake Girl”) czy wejścia w jazz (mroczny „Space Dog”), by zakończyć prawie 10-minutowym „Yes, Anastasia” (w połowie wchodzą skrzypce i miażdżą po prostu).

Druga płyta (jak to w edycji deluxe) to mieszanka niepublikowanych lub wcześniej dostępnych tylko na stronach B singli kompozycje oraz wersje koncertowe. Innych utworów jest aż siedem. Najpierw jest spokojny walczyk „Sister Janet”, który przechodzi w gitarowo-pianistyczne „Honey”, by znów przejść w skoczne „Daisy Dead Pedals” (smyczki w tle) oraz dynamiczne, instrumentalne  „Over It”. Wycisza wszystko „Black Swan”, by mocniej uderzyć w „Home on the Range” oraz pianistycznym „All The Girls Hate Me”. Jedynym „psujem” jest tutaj remix „God”, ale jak wiadomo, nie ma rzeczy doskonałych. Z kolei wersje live nie zawodzą i pochodzą z trasy koncertowej z roku 1994.

Nadal zachwyca głos Tori oraz jej teksty. Początek jej drogi był najciekawszym momentem jej kariery. Polecam wersje deluxe „Under the Pink”, bo co innego mogę zrobić po tylu słowach?

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Tori Amos – Little Earthquakes (deluxe edition)

Little_Earthquakes_Deluxe_Edition

Zawsze byłem fanem remasteringowania płyt i to nie tylko ze względu na lepszą jakość dźwięku, ale też ze względu na dodatkową zawartość, która jest interesującym smaczkiem. Kolejną płytą tak wydaną jest debiut Tori Amos z 1991 roku, gdzie wokalistka odcina się od rozwiązanego wcześniej zespołu Y Kant Tori Read grającego synth pop.

Całość otwiera piękny „Crucify”, gdzie pojawia się (późniejszy stały instrument wokalistki) fortepian, delikatna gra ukulele i mandoliny, niepozbawiona krótkich, elektronicznych wstawek. „Girl” ma mocniejsze uderzenia perkusji, a fortepian w refrenie zostaje zastąpiony elektronicznymi smyczkami, odezwie się też gitara elektryczna oraz chórki nakładające na siebie. Romantyczne „Silent All These Years” to niemal typowa Tori, czyli ona i fortepian, ale dochodzą do tego poruszające smyczki. Mroczniejsze jest „Precious Things” nie tylko ze względu na dynamikę fortepianu, ale też dziwacznego chrząkania (?), krzyku w refrenie oraz potężnym ciosom perkusyjno-gitarowym (końcówka bardzo agresywna). Wyciszenie przynosi kojący „Winter”, gdzie pojawiają sie smyczki i klarnet, ale końcówka jest bardzo dramatyczna. Swingujące „Happy Phantoms” (ciepło brzmi ten fortepian) łapie lekkością oraz pozytywną energią (solo na skrzypcach jest świetne, ale wejście rat pedal guitar jest jeszcze lepsze), kontrastując z refleksyjnym „China” (azjatycka fraza pod koniec) oraz spokojniejszym „Leather” przerywanym krótkim wejście gitary elektrycznej. W „Mother” (tylko fortepian i Tori) zmienność tempa oraz siły głosu po prostu zgniata, a „Tear in Your Hand” ma najbardziej przebojowy potencjał, przypominający popową piosenkę, ale zrobiona ze sznytem i lekkością. Na sam finał dostajemy kołysankę „Me and My Gun” oraz niepokojący utwór tytułowy z prostym basem, mocną perkusją oraz nieprzyjemnymi riffami gitarowymi.

Druga płyta zawiera utwory znane ze strony B singli oraz wersje koncertowe z Cambridge Corn Exchange dnia 5 kwietnia 1992. Na początek dostajemy zmienne „Upside Down” oraz delikatne „Thoughts”. Najbardziej z tej płyty wybija się pierwsza część „Ode to the Banana King” z mocny fortepianem, śpiewana a capella „Song for Eric”, nakładające się głosy w „The Pool”, przebojowa „Mary” oraz cover Nirvany „Smells Like Ten Spirit”. Wokal Tori jest czarujący i nadal potrafi zachwycić, a teksty daja do myślenia. Ja nie mogę wyjść z zachwytu.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

 

Tori Amos – Unrepentant Geraldines

Unrepentant_Geraldines

Ta rudowłosa Amerykanka w latach 90. naprawdę robiła furorę. Po wielu latach i dwóch płytach zagranych z orkiestrą symfoniczną (wytwórnia Deutsche Grammophon zobowiązuje) tym razem postanowiła nagrać piosenkowy i normalny album, w całości przez siebie wyprodukowany.

Obowiązkowo pojawia się fortepian, na którym Amos gra (ona zresztą gra na wszystkim co ma klawisze) i jest przede wszystkim bardzo spokojnie i nastrojowo. Zdarzają się jednak wyjątki w sprawie tempa (singlowe „Trouble’s Lament” z ładnie grającą gitarą akustyczną, lekko orientalne „Wedding Day” – bębenki, delikatna elektronika), ale nawet w tych spokojniejszych utworach coś się dzieje. I nie chodzi tylko o to, że fortepian gra naprawdę ładnie jak w „Weatherman” czy przypominający melodię z pozytywki „Maids of Elfen-Mare”. Czasem pojawi się delikatnie gitara elektryczna („America” czy popowy utwór tytułowy), syntezatory (tutaj jest ich więcej jak w „16 Shades of Blue”, gdzie klawisze plumkają, imitują smyczki i tykanie zegara czy organy w „Promise”), grube dęciaki (dziecięce – jeśli chodzi o klimat „Giant’s Rolling Pin”) czy nakładające się głosy (to prawie w każdym utworze).

Ale w takiej muzyce trzeba się po prostu zanurzyć, bo zmian poważnych nie ma. Tori nie przerzuciła się na heavy metal, plastikowy pop czy – nie daj Boże! – disco polo. Jeśli jednak nie lubiliście poprzednich płyt, to ta wam się raczej nie spodoba. Warto też pochwalić teksty Tori, które w paru utworach są inspirowane konkretnymi obrazami. Zaś jej głos pozostał (na szczęście dla mnie) niezmieniony. I nie będę oszukiwał, że jestem naprawdę oczarowany tym albumem. Widocznie dlatego, że po prostu lubię taką muzykę. A może dlatego, że kręcą mnie rudowłose wokalistki? Sam nie wiem.

8/10

Radosław Ostrowski