
Wydawało mi się, ze termin supergrupa jest nadużywany, zwłaszcza w naszym kraju. Ale jak inaczej nazwać sytuację, gdy osoby z tak różnych stron muzycznego świata decydują się połączyć siły i stworzyć kompletnie nowe przedsięwzięcie. Tak jest w przypadku składu Me and That Man, ale to nie są w żadnym wypadku leszcze. Przyjrzyjmy im się bliżej.
Na wokalach oraz gitarach udzielają się Adam „Nergal” Darski (Behemoth) i John Porter, bas obsługuje znany jazzman Wojtek Mazolewski, z kolei perkusją dowodzi metalowiec Łukasz Kumański. Wydaje się to kompletnie absurdalnym połączeniem? Tylko pozornie, gdyż w tej mieszance bluesa, rocka i folku wszystko działa na swoim miejscu, stawiając na energię oraz naturalność. Czuć to od otwierającego całość „My Church is Black” (kończy też to wydawnictwo w polskojęzycznej wersji jako „Cyrulik Jack”): nakręcające się obydwie gitary, westernowa harmonijka ustna i od razu czuć jakbyśmy pojawili się w jakiej spelunie czy saloonie. Nie zabrakło też szybkiego, skocznego numeru w postaci „Nightride” (brzmi ta melodia dziwnie znajomo) czy „On the Road”.
Dominuje gitarowy przester, gdzie nie liczy się popisówka technicznymi umiejętnościami, ale surowy styl oraz klimat pełen brudu, piachu zmieszanego z mrokiem. Na szczęście muzycy próbują całość ubarwić, więc mamy tutaj klaskanie („On the Road”), obecność… dziecięcego chórku (szorstki niczym struna „Cross My Heart and Hope to Die”, zawierające w sobie sporą obecność ducha Nicka Cave’a), solówki smyczków („Better The Devil I Know” z psychodelicznymi organami pod koniec) czy podśpiewywania reszty muzyków zespołu (prawie cały czas). Do tego jeszcze pojawia się odrobina akustycznego spokoju (troszkę meksykańska w formie „Of Sirens, Vampires and Lovers” oraz niemal folkowe „One Day”) czy agresywniejsza „Magdalena” i galopujące „Love & Death”. To jednak tylko rozgrzewka przed najmocniejszym „Voodoo Queen (nuta zapożyczona od „Runaway” Del Shannona) oraz „Ain’t Much Loving” (gdyby Nick Cave grał rocka, to tak by brzmiał), które dosłownie wgniatają w fotel.
Panowie Nergal z Porterem wpadli na pomysł, by piosenki śpiewać na przemian. I ta konwencja sprawdza się dobrze – surowy Porter uzupełnia się z „cave’owym”, czystym głosem Nergala (przecież ten facet tylko bezsensownie drze japę, jakby nic innego nie umiał), jakiego po nim nikt się nie spodziewał. Obydwa głosy współtworzą klimat tego wydawnictwa, co jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem. I mam nadzieję, ze na tym jednym albumie to się wszystko nie zakończy.
8,5/10
Radosław Ostrowski




