Yes – Heaven and Earth

Heaven_and_Earth

Nie spodziewałem się, że jeszcze będę przesłuchiwał płytę zespołu Yes. Wydawało mi się, że po wyrzuceniu Andersona ta grupa może nie mieć żadnego sensu. Jakby tego było grupę opuścił nowy wokalista, Benoit David z tego samego powodu, co Anderson (pamiętajcie: jeśli chcecie zostać wokalista Yes, nie możecie chorować). Ale panowie White, Squire, Howe i Downes wybrnęli z sytuacji znajdując nowego frontmana – 43-letniego Jona Davisona, który nawet ma zbliżony wokal do Andersona. I w tym składzie wydali nowy, 21 album.

Tym razem za produkcję odpowiadał doświadczony Roy Thomas Baker, który współpracował z takimi legendami jak Queen, Nazareth czy ostatnio Guns’n’Roses (do dziś nie wybaczono mu tego). Osiem kompozycji i pierwszą rzeczą uderzającą jest… delikatność brzmienia, podkreślane przez spokojną grę klawiszy oraz gitary akustycznej. I trzeba przyznać, że brzmi to naprawdę nieźle, miejscami wręcz odprężająco jak w „Believe Again” z bardzo ładnymi klawiszami. Z tej delikatności czasami wyrywa się gitara Steve’a Howe’a (czasami grająca nastrojowo i podporządkowana reszcie), która gra tak jak właściciel potrafi, a potrafi bardzo, co pokazuje choćby w „The Game” (zwłaszcza środek). Bas z perkusją też robią swoje, co najbardziej słychać w takich lekkich piosenkach jak „To Beyond” ze skocznymi klawiszami czy skręcający w stronę bluesa niezły „In a World of Our Own” czy bardziej popowym „It Was All We Knew”, jednak na szczęście dostajemy mocny finał w postaci 9-minutowego „Subway Walls”, gdzie każdy ma szanse się popisać swoimi umiejętnościami.

O wokalu Davisona powiedziałem, że przypomina trochę Andersona, tylko jest bardziej wyciszony i spokojniejszy, ale bardzo dziwacznie pasuje do tego nowego Yes. Choć trochę miałem wątpliwości, to jednak jest to nadal Yes. Trochę bardziej stonowane, ale nadal progresywne, wciągające, melodyjne i kreatywne. Jest to naprawdę porządna płyta, którą można przesłuchać w celu wyciszenia.

7/10

Radosław Ostrowski

https://www.youtube.com/watch?v=rAoE560rz-s&w=300&h=247

Yes – Fly from Here

Fly_from_Here

Wydawało się, że zespół Yes pozostanie grupą koncertową. Aż tu nagle w 2011 roku pojawiła się informacja, że zespół Yes wraca z nową płytą. Tylko, że po drodze zrobiło się bardzo nieprzyjemne zamieszanie. Najpierw wrócił Rick Wakeman, potem odszedł (zastąpił go jego syn, Oliver – później on też odchodzi), ale w 2008 roku wokalista Jon Anderson dostał ataku astmy, co zmusiło zespół do koncertowej przerwy. Pozostali członkowie na zastępstwo wybrali nowego wokalistę Benoita Davida, po czym… podziękowali Andersonowi za współpracę i wyrzucili go z zespołu. Panowie, tak się nie robi. W dodatku znów zaprosili do współpracy Trevora Horna (został producentem) oraz klawiszowca Geoffa Downesa (Asia), który został nowym członkiem grupy. Obaj panowie współpracowali już przy płycie „Drama” i w tym składzie, ruszyli do studia. Tak powstało „Fly from Here”. Jaki jest tego efekt?

To Yes środka, czyli melodyjnie i chwytliwe, nie bez potencjału przebojowego. Sam początek to tytułowa suita (owertura i pięć części), którą Horn i Downes napisali już w 1980 roku. Więc po kolei. Uwetura to przede wszystkim popisy Downesa, pełne różnych efektów dźwiękowych oraz wspierającej pod koniec gitary Howe’a. Krótkie, ale przyjemne. Pierwsza część – „We Can Fly” – miała największy potencjał „hitowy”. Rytmiczne zgranie Howe’a, Squire’a i White’a oraz proste dźwięki klawiszy stworzyły mieszankę wybuchową. Bardziej wyciszony „Sad Night at the Airfield” wyróżnia się pięknym gitarowym wstępem Howe’a, jednak w refrenach dołącza sekcja rytmiczna oraz fortepian, bardzo melancholijny. „Madman at the Scenes” to bardziej rozbudowana melodia z owertury, zachowująca brzmienie i konstrukcję ze świetnym zgraniem sekcji rytmicznej oraz szybkimi solówkami Howe’a połączonymi ze wspólnie śpiewanym refrenem. „Bumpy Ride” to skoczna gra klawiszy z gitarą, gdzie pod koniec pojawia się wokal, zaś na sam koniec dostajemy podniosła powtórkę refrenu „We Can Fly”. W częściach II-V w tle przewijają się odgłosy pilota.

Następne utwory już nie robią aż takiego wrażenia. Wadą nie jest ich prostota czy chwytliwość, ale brak ciekawych pomysłów i pewna monotonia. „The Man You Always Wanted To Be” z wokalem Squire’a w zwrotkach (całkiem niezłym) z całkiem fajną gitarową melodią na początku staje się bardziej popowa (bronią się jeszcze bębenki). „Life on a Film Set” to podzielona na dwie części kompozycja. Pierwsza – spokojna i wyciszona (prosta gitara Howe’a), ale w połowie dołączają sekcja rytmiczna oraz klawisze, nadając dynamiki. Z kolei spokojniejszy „Hour of Need” (tutaj poza Davidem wokalnie udzlia się Squire i Howe) oraz instrumentalny „Solitaire” mnie wynudziły. Ale nadzieja wróciła wraz z dynamicznym finałem, czyli „Into the Storm”, gdzie Squire i Howe znów pokazują na co ich stać (zwłaszcza Howe pod koniec).

Nie wspomniałem o jednej postaci, czyli Benoit Davidzie. Powiedzmy sobie to wprost – Jona Andersona nie da się przebić, ale David nie próbuje go w żaden sposób imitować, tylko śpiewa po swojemu. I radzi sobie naprawdę przyzwoicie. Także teksty są solidne i nie przeszkadzają.

Jedno nie ulega wątpliwości – „Fly from Here” będzie dzieło fanów grupy Yes. Starych zasmuci odejście Andersona, nowych może zachęcić melodyjność i chwytliwość. I jest to zaledwie dobry album.

7/10

Radosław Ostrowski

https://www.youtube.com/watch?v=R_wO9z5lBCM&w=300&h=247

Yes – The Ladder

The_Ladder

Po kompletnie nieudanym “Open Your Eyes” zespół Yes próbował pogodzić się z Wakemanem (nic z tego nie wyszło) i ograniczyli role Billy’ego Sherwooda do gry na gitarze. Jako klawiszowiec dołączył Igor Choroszew, który już kręcił się wokół zespołu przy pracy nad poprzednią płytą. I w tym pięcioosobowym składzie, na pożegnanie XX wieku zespół poszedł do studia i nagrał „The Ladder”.

Tym razem za produkcję odpowiadał Bruce Fairbairn, znany ze współpracy m.in. z AC/DC, Aerosmith, Scorpions czy The Cranberries. Co gorsza, Fairbanks zmarł po ukończeniu nagrań. Efekt jest dość zaskakujący, co pokazuje już otwierająca całość prawie 10-minutowa suita „Homeworld” – delikatne klawisze (mocno przypominające dokonania Wakemana), ładna linia melodyczna, świetna gra sekcji rytmicznej oraz popisy gitarowe (zwłaszcza w środku). Jest przebojowo (na końcu delikatna koda zagrana przez Choroszewa i Andersona + podmuchy wiatru), czyli tak jak być powinno przy poprzedniku, tylko nie wyszło. Cała pierwsza część płyty jest bardzo chwytliwa i przebojowa, a jednocześnie bardzo nastrojowa (lekko orientalne „It Will Be a Good Day” czy bardzo latynowskie – przez gitarę – „Lightning Strikes” z echem Andersona oraz bardzo tanecznym rytmem, lekko plastikowym). Nie brakuje też odniesień do poprzednich płyt (latynowski „Can I” odnosi się do „We have heaven” z „Fragile” czy linia basu w „New Language” przypominająca tą z „Roundabont”) i brzmi to naprawdę przyzwoicie. Dalej jest różnie (podniosłe i lekko popowe „If Only You Knew”), nie brakuje ciekawych patentów (sitar na początku „To Be Alive” – dalej nie jest tak fajnie, solówka Howe’a w „Finally” czy instrumentalne popisy w „New Language”), ale dalej brakuje ikry, zas solówki gitarowe Sherwooda mocno psują efekt (rockowo-reggae’owy „The Messanger”).

Całkiem nieźle sobie radzi Jon Anderson na wokalu, choć w paru miejscach czuć pewne zmęczenie („The Messanger” czy „Finally”), ale nie wypada fatalnie. Także teksty trzymają całkiem przyzwoity poziom. „Drabina” okazała się naprawdę udana płytą i zespół powoli wchodził w XXI wiek. I wszedł w mocnym stylu. Ale to temat na inna historię.

7/10

Radosław Ostrowski


Yes – Union

Union

Po wydaniu płyty „Big Generator” doszło do rozłamu w grupie. Jon Anderson opuścił Yes i razem z byłymi członkami założył grupę Anderson Bruford Wakeman Howe, zas pozostała część grupy działała pod wodzą Chrisa Squire’a (Andesona zastąpił Billy Sherwood). I zdarzył się cud, gdyż byli i obecni członkowie grupy Yes w tym samym czasie korzystali z tego samego studia nagraniowego. Panowie doszli do wniosku, żeby połączyć siły i razem nagrać nowy album. Tak powstał „Union”.

Ośmiu muzyków nagrywało niezależnie od siebie kompozycje, za których produkcje odpowiadał m.in. Jonathan Elias, Billy Sherwood czy Mark Mancina. Producenci potem przejęli nagrania i zmontowali bez zgody muzyków (to tłumaczy udział ponad 20 muzyków sesyjnych!). Efekt – najgorsza płyta w dorobku grupy. Nadal pop-rockowa, jeśli chodzi o dokonania Squire’a (ta formuła powoli zaczęła się wypalać, co najdobitniej pokazuje „Miracle of Life”) i jeszcze bardziej plastikowa, zaś kompozycje Andersona też nie powalają, choć brzmią trochę lepiej (najbardziej wyróżnia się „Without Hope You Cannot Start The Day” z eleganckimi klawiszami oraz szybkimi solówkami Howe’a) czy „Silent Talking” (klawisze z rozmachem plus zadziorna gitara). I nawet miniaturki Howe’a („Masquarade”) i Bruforda („Evensong”) nie są w stanie uratować tej płyty.

Słusznie uznaje się „Union” za kompletną porażkę. Absolutnie nie warto.

Radosław Ostrowski

 

Yes – Big Generator

Big_Generator

Po sukcesie komercyjnym albumu z cyferkami w nazwie, zespół Yes uznał, że odnalazł sposób na przetrwanie w latach 80-tych. Innymi słowy, nagrywamy pop rockowe hiciory. Znów za produkcję odpowiadał Trevor Horn, a także Trevor Rabin i Paul DeVilliers (współpraca m.in. z Kim Michell i King Crimson).

Czy wydany 4 lata później „Big Generator” powtórzył sukces „90125”? Nie. Coraz bardziej widać oddalenie starych brzmień Yes (które są tutaj wyczuwalne) w stronę chwytliwego pop-rocka, który tutaj zaczyna zwyczajnie przynudzać. Już otwierający całość „Rhythm of Love” brzmi jak kopia „Owner of a Lonely Heart” pozbawiona ikry i energii. Czasem pojawią się jakieś drobne fragmenty warte uwagi jak początek a capella i sekcja rytmiczna w „Big Generator”, popisy White’a w „Shoot High Aim Love” (w ogóle ten utwór ma bardzo przyjemny klimat) czy smyczki w „Love Will Find a Way”, jednak reszta to pozbawiona pomysłu nawałka dźwiękowa mocno kopiujaca poprzedni album. Tylko zabrakło tutaj jednego – chwytliwości i dobrych melodii, czego nie są w stanie zmienić ani solówki Rabina, ani cudaczne dźwiękowe pomysły Horna („Almost Like Love”). Jeszcze do plusów można zaliczyć „Love Will Find a Way” (bardzo przyjemna balladka ze zgranymi wokalami Rabina i Andersona) oraz przypominające trochę w stylu „Tormato” – „Final Eyes” z ładną gitara akustyczna w tle oraz „I’m Running” – taneczny, ale nie tandetny.

Innymi słowy – „Big Generator” to całkiem niezła płyta, ale czuć tutaj pewne zmęczenie materiału i kryzys formy. Gdyby jednak się udało, to Yes byłoby drugim Genesis. Ale chyba dobrze się stało, ze do tego nie doszło.

6/10

Radosław Ostrowski

Yes – Drama

Drama

Po płycie „Tormato” doszło do poważnego rozłamu w zespole Yes. Grupę opuścił nie tylko Rick Wakeman, ale też Jon Anderson, co było sporym ciosem. Spięcia doprowadziły do roszad i poważnych zmian. Do grupy dołączył producent Trevor Horn (wokalista) i klawiszowiec Geoff Downes (obaj z zespołu The Buggles), który popracowali i pozmieniali brzmienie grupy, czego efektem jest płyta „Drama”. Jaki był efekt?

No właśnie. Zespół przeżywał wtedy kryzys twórczy i pojawienie się dwóch nowych członków wyszło na dobre, choć nie wszystko tutaj zagrało. Zespół w stronę bardziej cięższego brzmienia, gdzie więcej do powiedzenia ma sekcja rytmiczna (najbardziej to widać w „Run Thought the Light”), klawisze brzmią niby delikatniej i łagodniej, a gitara Howe’a pokazuje naprawdę pazur (świetny riff z „Machine Messaiah” czy „Tempus Fugit”). Najlepszymi utworami są wspomniany „Mashine Messaiah” (ponad 10-minutowy kolos) oraz równie rozbudowany „Into the Lens” z perkusją grająca tango (fragment został „zapożyczony” przez Listę Przebojów Trójki jako zapowiedź nowości). Z pozostałych pięciu utworów warto wyróżnić „Tempus Fugit” z nietypowym metrum, bo cała reszta jest co najwyżej średnia (ze wskazaniem na „Does It Really Happen?”).

Z kolei Trevor Horn na wokalu radzi sobie naprawdę przyzwoicie. Ale to jednak nie jest Jon Anderson. Ale wydanie deluxe z 2003 roku zawiera parę dodatkowych nagrań, które podnoszą ocenę temu albumowi (głównie wersje demo plus kilka niezłych utworów instrumentalnych). Najcenniejsze są jednak nagrania z sesji w Paryżu z Andersonem i Wakemanem na pokładzie.

Mówiąc krótko Drama(tu) nie ma i album ten wypada całkiem nieźle w porównaniu z poprzednikami. Mimo sporego sukcesu komercyjnego ostatecznie doszło do rozpadu Yes. To temat jednak na następną opowieść.

6,5/10 (wydanie rozszerzone 7,5/10)

Radosław Ostrowski

Yes – Tormato

Tormato

Końcówka lat 70. nie była zbyt udana dla progresywnego rocka. Pojawiło się disco, ludzie mieli ochotę na prostsze i mniej skomplikowane brzmienia. Dlatego zespół Yes musiał wybrać – kontynuujemy ścieżkę rozpoczęta przez „Going for the One” czy robimy następne „Opowieści z Topograficznych Oceanów”? Ostatecznie wybrano to pierwsze wyjście i rok później wyszedł „Tormato”.

Za produkcję tym razem odpowiadał Brian Lane, menadżer zespołu. I brzmi to znacznie prościej, chwytliwie, ale nadal jest to Yes. To słychać już w dwuczęściowej „Future Times/Rejoice” – klawisze Wakemana, ładne solo gitarowe Howe’a oraz mocniejsza sekcja rytmiczna robią swoje, zwłaszcza w „Rejoice” ze świetnym wspólnym śpiewem. „Don’t Kill the Whale” miał wszelkie zadatki, by odnieść sukces w rozgłośniach radiowych, dzięki zadziornym riffom Howe’a. I po tym może dojść do szoku przez pięknego „Madrigala” z klawiszami, które imitują klawesyn. Równie chwytliwy i szybki jest „Release, Release” ze świetnym refrenem (to, co tam robi Anderson naprawdę mi imponuje, ale reszta muzyków jest mocno zgrana, zaś podczas solo White’a słychać okrzyki tłumu). Pewna zmiana jest tutaj elektroniczny „Arrival UFO” o przylocie kosmitów, gdzie Wakeman używa różnych „dziwacznych” pomruków. Bardziej sielska jest druga petarda, czyli „Circus of Heaven” z bardzo delikatną gitarą, podpierana przez klawisze i bas, tworząc baśniowy klimat. Równie dynamiczny jest kończący całość „On The Silent Wings of Freedom”, gdzie każdy z muzyków daje popis swoich umiejętności.

Nie jest to może najbardziej popularny album zespołu czy najbardziej kojarzony. Ale to po prostu dobry album, który jest bardziej przystępny. Po prostu solidna robota.

7/10

Radosław Ostrowski


Yes – Going for the One

Going_for_the_One

Po dwóch wielkich płytach zespół Yes stanął w rozkroku i musiał dokonać wyboru: albo brniemy dalej w eksperymentalne brzmienia, co doprowadzi do zniechęcenia i odwrócenia się słuchaczy albo wszystko upraszczamy i ludzie idą na nasze koncerty. Powrót Ricka Wakemana ułatwił sprawę i Yes postanowiło stać się bardziej przystępne i mniej eksperymentalne. Czy oznaczało to, że będzie gorzej?

Odpowiedzi miał udzielić „Going for the One” – pierwszy album w całości wyprodukowany przez Andersona i spółkę. Już samo ułożenie ścieżek daje odpowiedź – utworów jest pięć (czas trwania rzadko przekracza 7 minut, poza jednym kolosem). Otwierający całość utwór tytułowy zapowiada poważniejsze zmiany – to prostszy, ale bardzo dynamiczny i rockowy numer ze świetnymi „ślizgami” Howe’a. Kompletnym przeciwieństwem jest bardzo stonowany „Turn of the Century”, gdzie dominuje gitara akustyczna oraz syntezatorowe brzmienia Poly- i Minimoogów. Prosta, ale bardzo piękna melodia z epickim wręcz rozmachem. Równie mocny jest „Parallels” z potężnym, organowym brzmieniem w tle oraz wspólnym śpiewem zespołu. I prawie na sam koniec dostajemy krótkie i bardzo delikatne „Wonderous Stories” – czarujący, bardzo przyjemny i uwodzący. Zaś na sam koniec zostawiłem suitę „Awaken”.

Ten 15-minutowy kolos ma bardzo rozbudowana konstrukcję oraz łukowy charakter. Zaczyna się od pianistycznego wstępu oraz rozmarzonego fragmentu od słów „High Vibrations”. Ta baśniowość zostaje przerwana przez gitarowy riff Howe’a (temat główny: „Suns, high streams through awaken in the mass touch”), który powtarza się po krótkim popisie (refren „Workings of man…”). Wtedy wszystko się wycisza, Howe gra krótką solówkę i wydaje się, że to już koniec. Błąd. White zaczyna grać na cymbałkach, Anderson na harfie, dołączają się flet oraz organy Wakemana (piękno w najczystszej postaci). Instrumenty dalej grają, aż dołacza Howe i jego „łzawiąca” gitara. W końcu pojawia się chór, a Anderson zaczyna śpiewać („Master of soul”), zaś gitara i organy wręcz „wybuchają”. Wyciszenie, powraca melodia z samego początku, krótka koda… i już po wszystkim.

„Going for the One”, mimo uproszczenia, pozostaje bardzo dobrym albumem zespołu Yes. Łabędzim śpiewem klasycznego brzmienia progresywnego z kapitalna suitą w finale. Po poprzednikach lekka (tylko lekka) obniżka formy.

8,5/10

Radosław Ostrowski

Yes – Relayer

Relayer

Rok po realizacji “Opowieści z Topograficznych Oceanów” zespół Yes miał spory dylemat w jaką stronę pójść. Na domiar złego odszedł Rick Wakeman, zastąpiony przez Patricka Moraza. Anderson i spółka postanowili wrócić do koncepcji z „Close to the Edge”, czyli trzy utwory i wystarczy. Tak powstał „Relayer”, który nie był aż tak mocno rozbudowany jak poprzednik, ani bardzo przystępny.

Tak jak w „Close to the Edge” mamy prosty podział na trzy utwory: dwa krótsze utwory (jeden spokojny, drugi dynamiczny) i jedną petardę, która jest wypadkową obydwu. Co się zmieniło? Mamy mocne dźwiękowe szaleństwo pachnące awangardą i eksperymentowaniem, co tez jest zasługa nowego klawiszowca, który był wychowany na jazzie.

Tym wielkim numerem jest inspirowane „Wojna i pokojem” Lwa Tołstoja prawie 20-minutowe „The Gates of Delirium”. Pierwsze osiem minut to Yes jakie znamy – bardzo spokojne, wręcz sielankowe, z popisami muzyków, ale im dalej w las, tym więcej ofiar. Srodek to jedna wielka walka dźwiękowa, pełna kakofonii i wybuchów. I pod koniec (czytaj ostatnie pięć minut) następuje… totalne wyciszenie, zas w tle grającej gitary hawajskiej mamy bardzo czysty wokal Andersona w naprawdę poruszającej piesni o pokoju.

Po tym mocnym uderzeniu, czeka następny szok, czyli „Sound Chaser”. Poczatek to jedna, wielka improwizacja klawiszy i perkusji, ale największą niespodzianką jest tutaj jazzująca gitara Howe’a. Jednym słowem, totalne szaleństwo – to jeszcze Yes? W połowie dochodzi do przełamania, Howe zaczyna grać tak jak tylko on potrafi, tempo się uspokaja, pojawia się na krótko Anderson (wcześniej gdzieś w tle tego chaosu)… i znów mamy muzyczne improwizacje, choć łatwiejsze w odbiorze.

Po tym całym szaleństwie, przychodzi pora na wyciszenie i spokój w „To Be Over”. Gitara akustyczna, czasami grająca orientalnie (czasami w bardzo charakterystycznym stylu Howe’a), mocno kojące klawisze oraz bardzo prosty tekst. Pięknie i bardzo progresywnie.

„Relayer” jest najbardziej eksperymentalną płytą w dorobku zespołu, która przebija wszystko, co do tej pory zrobili. Już lepszego albumu chyba nie udało się im nagrać. Wszystko tutaj jest zrobione wręcz mistrzowsko. Więc ocena może być tylko jedna.

10/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Yes – Tales from Topographic Oceans

Tales_from_Topographic_Oceans

Kiedy wydawało się, że już nie da się przebić „Close to the Edge” zespół Yes postanowił zaryzykować i poszedł po bandzie. Wydał w 1973 roku podwójny album, który zawierał tylko cztery utwory. A każdy z nich trwał… 20 minut. Mniej więcej.

Poza tym nic się nie zmieniło – z jednym wyjątkiem. Perkusistę Billa Bruforda zastąpił Alan White, jednak ta zmiana nie jest aż tak mocno odczuwalna. Mam problem, bo nie wiem jak opisać to, co się dzieje na albumie pełnym bogatych dźwięków, aranżacji czy popisów umiejętności każdego z muzyków. Każdy członek zespołu pozwala sobie na więcej (może poza Rickiem Wakemanem, który po wydaniu płyty opuścił zespół). Sama atmosfera jest po prostu nieziemska oraz mocno pachnąca Orientem (najbardziej w „The Ancient – Giants Under the Sun” z fantastyczną akustyczną solówka Howe’a), zaś cały album jest jakiś taki uduchowiony, potrafiący poruszyć niesamowita biegłością muzyków, gdzie każdy dostaje szanse wykazania się. Nie brakuje czarujących klawiszy Wakemana (dziesiąta minuta „Revealing Science of God”), gitarowych szaleństw Howe’a (łkająca gra na początku i na końcu „Ritual” czy w 14 minucie „Revealing”), mocnych uderzeń White’a i Squire’a. W dodatku fenomenalnie zaśpiewane przez Andersona teksty, inspirowane wschodnią filozofią. Ta mieszanka albo was odrzuci albo zachwyci. I nie oszukujmy to – to najbardziej bezkompromisowy album zespołu Yes. Może nie jest tak zwarty jak poprzednicy, ale ma swoje naprawdę piękne fragmenty.

Radosław Ostrowski