Lilo i Stitch

Ile razy Disney będzie przerabiał swoje animacje na wersje aktorskie? Odpowiedź jest prosta: tak długo, jak ludzie będą na nie chodzić. Bez względu na to, co będą mówić krytycy oraz wszelkiej maści recenzenci. Ale pojawiają się zapowiedzi, które mogą być potencjalne warte uwagi. Tak było z „Lilo i Stitchem”, nową wersją ręcznie rysowanej animacji z 2002 roku. Nie czułem do niej sentymentu, widziałem tylko raz, coś tam pamiętam – ogólny zarys oraz pojedyncze sceny – i (co może być sporym błędem) nigdy nie czułem potrzeby powrotu. Do tego za kamerą stanął Dean Fleischer-Camp, czyli reżyser głośnej animacji poklatkowej „Marcel Muszelka w różowych bucikach”. Była więc nadzieja, że będzie z tego coś potencjalnie ciekawego.

Punkt wyjścia jest w zasadzie ten sam. Czyli nasz genetyczny eksperyment nr 626, później nazwany Stitchem, uciekł z przestrzeni kosmicznej zanim miał zostać zneutralizowany. Wskutek okoliczności i awarii rozbija się na jednej z hawajskich wysp. W ślad za nim wyrusza jego twórca, szalony naukowiec Jumba Jookiba (Zach Galifianakis) oraz agent Pleakley (Billy Magnussen) i mają 48 godzin na schwytanie stworka. A że został on stworzony do siania chaosu, destrukcji oraz bycia wcielonym diabłem, zadanie powinno być proste. Jednak nasz niebieski obcy trafia do niejakiej Lilo (debiutująca Maia Kealoha). Dziewczyna jest również bardzo „energiczna”, wychowuje ją starsza siostra Nani (Sydney Agudong), próbując pogodzić to z pracą.

Reżyser bardzo pozytywnie zaskakuje i już od samego początku nie marnuje zbyt wiele czasu. Wprowadzenie Stitcha i jego ucieczka trwa raptem parę minut, by płynnie przejść do Lilo oraz poznać jej sytuację. Jej wejście budziło we mnie skojarzenia z „Florida Project”, lecz całość jest o wiele bardziej prowadzona komediowo. Cały czas sercem pozostaje relacja między siostrami, w która starsza musi także pełnić rolę matki (po śmierci rodziców) i poświęcić swoje pasje (biologia morska, surfowanie), aby móc nadal być razem. Co jest zaskakująco poważne, wręcz ciężkie oraz emocjonalnie uderza. Szczególnie w scenach bardziej wyciszonych, kiedy siostry zaczynają się otwierać.

Równie mocno wybrzmiewa tutaj zderzenie naszej tytułowej pary, doprowadzającej do totalnego chaosu. Oboje traktowani przez otoczenie jako niedopasowani, znajdują wspólny język i powoli dojrzewają, tworząc pokręconą rodzinę. Chociaż oswojenie stworka (fantastycznie animowanego) do łatwych nie należy, daje sporo momentów komediowych. Oraz widzimy jego percepcję (m. in. wyostrzony słuch), pokazując jego spryt, zaradność i jak uczy się poprzez obserwację. Zabawne sytuacje serwuje także duet kosmitów, próbujących dorwać Stitcha oraz próbujących się odnaleźć jako ludzie (ze szczególnym wskazaniem na Magnussena, którego chce się więcej). To także zasługa absolutnie rewelacyjnej Keaholi, której energia jest wręcz zaraźliwa oraz w pełni angażująca emocjonalnie.

Zaś skoro jesteśmy przy obsadzie, także dobrze wypada Sydney Agudong jako próbująca (mocno) ogarnąć sytuację Nani. Jej desperackie próby ogarnięcia wychowania z pracą wypadają bardzo przekonująco, zaś jej więź z siostrą czuć mocno. Na drugim planie szoł kradnie wspomniany Magnussen oraz Zach Galifianakis jako ekscentryczny, pokręcony naukowiec. Nie mogę też nie wspomnieć o świetnej roli głosowej Chrisa Sandersa (współreżyser oryginału) jako Stitcha, solidnej Amy Hill (sąsiadka Tutu) oraz drobnych kreacjach Tii Carrery (pracownica społeczna, pani Kekoa) oraz Courtney B. Vance (agent Bąbel).

Chyba sam jestem zaskoczony, ale „Lilo i Stitch” to najlepsza aktorska wersja animacji Disneya od czasu „Księgi dżungli”. Choć nie jest aż tak mocna wizualnie, nadal jest silną emocjonalnie historią o sile rodziny, z mądrym, nienachalnym morałem oraz bardziej „wakacyjnym” klimatem. Mocno bije tu serce aż do ostatnich kadrów, czego raczej się nie spodziewałem.

8/10

Radosław Ostrowski

Duet na żółtych papierach

Jest sobie dwóch kumpli. Steve pracuje w telewizji jako pogodynka, a Ben jest zakompleksionym brodaczem z obsesjami i lubiącym zajarać trawkę. Ich dość monotonne życie zostaje przerwane, kiedy ojciec Bena umiera i zapisuje mu w spadku spory majątek.

zolte_papiery1

Kiedy twórcy serialowi próbują swoich sił w kinie, to zazwyczaj kończy się to spektakularną wpadką albo co najwyżej niezła produkcja. Do tej grupy można uznać film Matthew Weinera, twórcy „Mad Men”. reklamowana jako komedia, „Duet…” to historia dwóch ludzi postawionych zmuszonych do przewartościowania swojego życia – pustego, jałowego, wzięcia na siebie odpowiedzialności za siebie oraz swój los. Owszem, czasami jest to okraszone humorem (podglądanie zza okna czy schizy Bena), jednak takich zabawnych momentów jest zaledwie kilka. Także przy okazji obserwujemy rodzinę Bena, ze szczególnym uwzględnieniem złośliwej siostry starającej się o dziecko oraz bardzo młodej i atrakcyjnej żony nieboszczyka, posądzanej o chciwość. Te relacje są kluczem do całości, jednak wątek ten zostaje mocno spłycony i potraktowany po macoszemu, a wnioski mocno skręcają w stronę banału. Szkoda, bo można było wycisnąć z tego więcej, a miejscami robi się dość nudno.

zolte_papiery2

Pewną siłą są aktorzy, którzy całkiem nieźle sobie radzą. Owen Wilson nie zgrywa kretyna, a Zach Gallifianakis (jego widok bez brody może zszokować) choć grający lekko szalonego człowieka mocno odcina się od swojego emploi z „Kac Vegas”. Wdzięczne są też Amy Poehler (siostra Bena, Terri) oraz apetyczna (pod warunkiem, ze nosi prześwitującą biała suknię) Laura Ramsey (Angela).

zolte_papiery3

Chyba na jakiś czas odpuszczę sobie tragikomedie czy filmy obyczajowe, bo ostatnio zaczęły się robić zbyt podobne do siebie. Także film Weinera niczym specjalnym się nie wyróżnia.

6/10

Radosław Ostrowski

Birdman

Riggan Johnson kiedyś to był aktorem, którego wszyscy znali. Jeszcze dwadzieścia parę lat temu był bardzo popularnym aktorem, dzięki roli niejakiego Birdmana – człowieka-ptaka. Ale to przeszłość. dwadzieścia parę lat, jeden rozwód i kilka milionów dolarów później facet jest nikim – duchem przeszłości, który marzy o coś więcej. Dlatego postanawia sam wystawić, zagrać i wyreżyserować sztukę Raymonda Carvera – wydaje się to takie proste, prawda?

birdman1

Alejandro Gonzales Inarritu jeszcze parę lat temu można było porównać do Krzysztofa Kieślowskiego. W końcu dostał propozycję zrobienia filmu w kraju zwanym Hollywoodem – miejscu, gdzie można zrobić karierę, pod warunkiem pójścia na ustępstwa. Chyba że jest się kompletnym świrem i wariatem. Niby temat niespełnienia artystycznego, walki ze swoim wizerunkiem oraz próbą udowodnienia, że jest się kimś innym – to wszystko już było, ale jeszcze nie w takim wydaniu. Jest to totalnie surrealistyczna i bardzo pokręcona tragikomedia, gdzie czasami dzieją się rzeczy nie do końca zgodnie z rzeczywistością (lot Riggana na miasto, który tak naprawdę był… kursem taksówką), ale dając też wiele do myślenia nad mechanizmami szołbiznesu. Szokuje tutaj precyzyjna realizacja – Inarritu wspólnie z operatorem Emmanuelem Lubezkim oraz montażystami (Stephen Mirrione oraz Douglas Crise) wykonują nieprawdopodobną robotę, jakbym mieli wrażenie „płynności” całej fabuły, kręconej niby jednym ciągłym ujęciem (oraz obowiązkową zielenią). Jednak ta operatorska sztuczka połączona z perkusyjną muzyka potęguje tylko dziwaczny klimat, w którym próbujemy wejść w psychikę głównego bohatera, gdzie fikcja z rzeczywistością tworzą tutaj nierozerwalną całość.

birdman2

Kim jest Riggan? W interpretacji Michaela Keatona jest postacią żyjącą na krawędzi niemal psychicznego wyniszczenia oraz wypalenia. Sprawia tylko wrażenie człowieka przekonanego o swojej ścieżce, którą teraz kieruje. Ale tak naprawdę to maska, zresztą jedna z wielu. Ambitnego twórcy, niespełnionego aktora próbującego „wyrwać” się z dawno określonego wizerunku superherosa (wyznaczającego współczesne trendy, lecz niedocenionego), ale nie potrafiącego odnaleźć się w świecie współczesnych mediów (rozmowa z krytykiem teatralnym Tabithą czy dyskusje, gdzie przewija się Twitter i Facebook), korci go, by jeszcze raz nałożyć strój Birdmana (aluzje z Batmanem chyba nie są przypadkowe, a może są – sam nie wiem) oraz małostkowego skurwiela, dbającego bardziej o swoją reputację i nieudolnie próbującego nawiązać relacje ze swoją rozbitą rodziną. Keaton bywa tutaj i poważny, i śmieszny, i żałosny, ale do samego końca pozostaje człowiekiem. Choć zawłaszcza ekran całym sobą (kwestie ze sztuki, które wypowiada Riggan na scenie nie wydają mi się zbiegiem okoliczności), to ma paru godnych sekundantów.

birdman3

Kimś takim jest wracający po pewnej przerwie (ale zawsze będący w formie) Edward Norton. Jego Mike bywa kapryśny i lepiej się odnajduje w obecnej rzeczywistości, jednak jak sam mówi: „Tylko na scenie jestem autentyczny” i gra to niemal z poświęceniem, czasem wręcz przesadnym. Nie można też nie wspomnieć o Emmie Stone, która chyba zagrała najciekawsza kreację w swojej karierze. Wracająca z odwyku córka Riggana Sam, wymagająca opieki, krucha i pogubiona dziewczyna zapadła mi mocno w pamięć (nie tylko przez swoje duże oczy), podobnie jak bardziej poważny Zach Galifianakis (nieunikający manipulacji producent Jake) oraz Naomi Watts pokazująca niepewność swojej postaci – aktorki Lesley.

birdman4

„Birdman” chyba wydaje się być czymś więcej niż tylko próbą rozliczenia Michaela Keatona z samym sobą oraz próbą powrotu do glorii i chwały. To także tour de force Inarritu pokazujące nieobliczalność Meksykanina, będące trafna satyrą na szołbiznes i sztukę w ogóle. Zgniecie was albo odrzuci – innego wyjścia nie ma. Zgadnijcie, po czyjej stronie jestem ja?

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Wyborcze jaja

Trwa kampania wyborcza. O urząd kongresmena w Karolinie Północnej walczy jedyny kandydat Cam Brady. Jednak zajmujący się lobbingiem bracia Notch chcą wystawić kandydata spełniającego ich oczekiwania. W końcu stawiają na niedoświadczonego Marty’ego Hugginsa – kierownika ośrodka biura turystycznego. O dziwo konfrontacja wypadnie dość ciekawie…

wybory_400x400

Jay Roach to reżyser, który z jednej strony nieźle sobie radził w komediach („Poznaj mojego tatę” z Robertem De Niro) oraz filmach politycznych dla HBO („Decydujące głos” oraz „Zmiana w grze”), więc połączenie jednego z drugim teoretycznie powinno wypalić. Teoretycznie, bo w praktyce polityczna satyra nie zaskakuje niczym nowym w tematyce politycznej, zaś kampania wyborcza z uczciwością nie ma zbyt wiele wspólnego, zwłaszcza gdy decydujące są pieniądze osób wspierających kampanię. Że kampania jest ostra i bezpardonowa, gdzie wszystkie chwyty są dozwolone (z użyciem seks taśmy włącznie) bywa nawet zabawna, ale tylko na początku. Ale zarówno przymusowy moralny happy end jak i przemiana tego złego na porządnego nie brzmi przekonująco.

wybory2_400x400

Aktorsko „Wyborcze jaja” prezentują się całkiem nieźle. Will Ferrell i Zach Galifianakis stanowią dość kontrastujący duet. Pierwszy wciela się w „napalonego” na władzę kongresmena, drugi naiwnego idealistę, któremu nie zależy na karierze. Jednak tak naprawdę ten film to popis wyrazistego Dylana McDermotta (doradca Tim Whittley – ostry i bezpardonowy) oraz Jasona Sudekisa (uczicwy Mitch). Reszta prezentuje się poprawnie, choć miło było obejrzeć Dana Aycroyda oraz Johna Lightgowa (bracia Notch).

To mogła być całkiem ciekawa satyra polityczna, ale czegoś tutaj zabrakło. Trochę szkoda, niemniej obejrzenie „Wyborczych jaj” będzie nieźle spędzonym czasem.

6/10

Radosław Ostrowski