Jak być kochaną

Po niezbyt udanym „Złocie” Has znów sięgnął po literaturę, by zbudować kolejny psychologiczny portret. Tym razem padło na opowiadanie Kazimierza Brandysa, który także napisał scenariusz i reżyser zdecydowanie złapał wiatr w żagle.

„Jak być kochaną” skupia się na Felicji (Barbara Krafftówna) – aktorce, której dość burzliwą przeszłość poznajemy w retrospekcjach oraz wewnętrznych monologach. Wszystko podczas lotu do Paryża. Historia zaczyna się w Krakowie tuż przed wybuchem wojny, gdy kobieta zaczynała swoją drogę artystyczną. Rzeczywistość miała inne plany i zamiast tego zaczęła pracę kelnerki w restauracji. Na swoje nieszczęście zakochuje się w doświadczonym koledze, Wiktorze Rawiczu (Zbigniew Cybulski). Więc kiedy musi się ukrywać z powodu podejrzenia o zabójstwo kolegi-kolaboranta, Felicja bez wahania decyduje się go przechować. Jednak zamiast w wyznaczonym miejscu, kobieta bierze go do swojego lokum. I tu się tak naprawdę zaczyna dramat.

Reżyser niby robi kolejną historię wojenną oraz tego, jak mocno to się odbiło na życiu. Jesteśmy jednocześnie we współczesności i przeszłości, w tle przebija się narracja z offu, dopełniająca obrazu. Niby jest to historia osadzona w realiach wojennych, jednak nie należy spodziewać się heroicznych czynów. Has pokazuje grozę wojny głównie zza okna albo bez pokazywania wprost grozy (gwałt na Felicji w jej mieszkaniu). Ale przede wszystkim jest to historia miłości niespełnionej, gdzie ona trafiła z uczuciami pod niewłaściwy adres. Bo on okazał się strasznym egotycznym mitomanem, potrzebującym widowni i uzależniony od atencji. Oraz pragnącym sławy, bez względu na cenę (dobitnie to pokazuje scena w restauracji po wojnie). Pozornie całość wydaje się płynąc spokojnym rytmem, jednak to pod tymi subtelnymi i cichymi scenami kryją się rzeczy z o wiele większym ciężarem. Trudno mi się tu przyczepić do warstwy audio-wizualnej, choć sama muzyka (pianistyczna wariacja „Jeziora łabędziego” Czajkowskiego) pojawia się dziwnie rzadko.

Wszystko na swoich barkach trzyma rewelacyjny duet Barbara Krafftówna/Zbigniew Cybulski. Pierwsza w roli Felicji jest mieszanką niewinności i ciepła, która z czasem staje się coraz bardziej cyniczna, zdystansowana i niejako unikająca ludzi. Jak każda osoba, która „sparzyła się” po nieudanej relacji. Te przeskoki między tymi nastrojami są pokazane bezbłędnie. Za to Cybulski jest w zupełnej kontrze – zapatrzony w sobie narcyz, nie potrafiący odnaleźć się w nowej rzeczywistości, próbujący potem zbudować wokół siebie heroiczny mit. Bardzo intrygująca mieszanka, mimo posiadania niezbyt wielu wspólnych scen. Z drugiego planu najbardziej wybijali się tutaj Artur Młodnicki (Tomasz, bardziej doświadczony kolega, być może nawet nieobojętny wobec Felicji) oraz Wieńczysław Gliński (bakteriolog lecący obok kobiety w samolocie).

„Jak być kochaną” nie jest filmowym poradnikiem czy komedią romantyczną. Kolejne mroczne, melancholijne dzieło Hasa o destrukcyjną siłą miłości. Przerażająco poruszający, z mocnymi scenami oraz dialogami, a także niezapomnianym duetem na pierwszym planie. Niezapomniane doświadczenie.

9/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Złoto

Ze wszystkich filmów w dorobku Hasa „Złoto” było najtrudniejsze do namierzenia, choć reszta jego filmografii przeszła cyfrową rekonstrukcję. Jednak ten film z 1961 roku, nie oparty na żadnym materiale literackim (aczkolwiek scenariusz napisał pisarz Bohdan Czeszko) wydaje się być jednym z zapomnianych dzieł uznanego reżysera. I na chwilę obecną jego najsłabszym dokonaniem.

Akcja skupia się wokół młodego chłopaka (Władysław Kowalski), który sprawia wrażenie zagubionego i idącego bez żadnego celu. Trafia na południe kraju w okolicach kombinatu w Turoszowie, gdzie wydobywa się węgiel brunatny. Nie mając przy sobie nic, decyduje się tu zostać, zatrudnić i zarobić kasę. Ale jednak coś ukrywa, niby wydaje się rozmowny, lecz nie dopuszcza innych do siebie. I dość szybko popada w konflikt ze współlokatorami. Jedyną osobą, która wydaje się mieć na niego jakikolwiek wpływ jest geolog Piotr (Krzysztof Chamiec).

Sam film brzmi jak typowy produkcyjniak, który w początkach PRL-u (gdzieś tak do połowy lat 50.) pełniły głównie rolę propagandową. Czyli pokazując słuszność obecnej ideologii w konfrontacji z reprezentantami dawnego porządku, szpiegów i innych „wrogów państwa”. Mocno schematyczne, szablonowe i zero-jedynkowe opowieści. No nie brzmi to jak coś zachęcającego, ale reżyser nie próbuje bawić się w ideologiczną propagandę. Skupia się bardziej na psychologicznym portrecie outsidera, nie potrafiącego znaleźć swojego miejsca na ziemi. Albo utknęli w marazmie, nie mogąc się z niego wydostać jak puzonista (mocny Tadeusz Fijewski) czy barmanka (cudowna Barbara Krafftówna). Problem jednak w tym, że fabuła jest pretekstowa i w zasadzie się wlecze, dialogi brzmią bardzo literacko oraz sztucznie, zaś zakończenie nie satysfakcjonuje. Technicznie też wydaje się dziwnie statyczny, pozbawiony charakterystycznych dla Hasa mastershotów.

Choć obsada stara się jak może i nie brakuje tu nawet w epizodach takich fantastycznych aktorów jak Jan Kobuszewski, Zdzisław Maklakiewicz, Elżbieta Czyżewska czy Aleksander Fogiel, całość trzyma na barkach Władysław Kowalski. Jego bohater jest bardzo enigmatyczny, pozornie zgrywający szorstkiego twardziela, skrywającego tajemnicę. Pociągający typ, z niemal ciągle rozedrganymi oczami, szukający swojego miejsca. Drugim mocnym punktem jest Krzysztof Chamiec, którego geolog Piotr próbuje poprowadzić zagubionego chłopaka i być jego mentorem. Dynamika tej dwójki była dla mnie najciekawszym elementem tego filmu.

Nie dziwię się dlaczego „Złoto” jest uważane za jeden z najsłabszych filmów w dorobku Wojciecha Jerzego Hasa. Próbuje pokazać próby poszukiwania swojego miejsca na ziemi, wyrwania się z marazmu oraz nadziei. Wszystko to jednak jest strasznie mętnie opowiedziane i pozbawione emocjonalnego zaangażowania. Chciałem znaleźć złoto, a wyszło zwykłe błoto.

5/10

Radosław Ostrowski

Wspólny pokój

Kolejny poniedziałek i kolejny film Hasa obejrzany. Tym razem reżyser sięgnął po utwór przedwojenny, czyli „Wspólny pokój” Zbigniewa Uniłowskiego. Powieść będąca portretem ówczesnego środowiska studencko-literackiego w roku wydania została skonfiskowana oraz uznana za skandalizującą, ze względu na naturalizm opisu, przekleństwa oraz śmiałą erotykę (jak na tamte czasy).

Akcja toczy się głównie w pokoju jednej z kamienic we Warszawie. Tutaj trafia aspirujący młody literat, Lucjan Salis (Mieczysław Gajda). Wśród lokatorów tego lokum jest jego przyjaciel, Zygmunt Stukonis (Adam Pawlikowski), jego brat Mietek (Ryszard Pietruski), student prawa Bednarczyk (Zdzisław Maklakiewicz), Teodozja (Beata Tyszkiewicz) oraz jej brat, student medycyny (Krzysztof Litwin). Teraz jeszcze pojawia się pełniący rolę duszy towarzystwa „Dziadzia” (Gustaw Holoubek).

Sam film jest dość specyficzny. Reżyser do spółki z odpowiedzialnym za dialogi Stanisławem Dygatem skupiają się na tworzeniu psychologicznego portretu młodych inteligentów. Ci tylko gadają, chodzą po knajpach, piją, gadają oraz planują. Marzenia o osiągnięciu wielkości, sławy oraz sukcesach. Trudno tutaj mówić o jakiejkolwiek fabule, przez co film Hasa atmosferą przypominał mi „Wszystkie nieprzespane noce”. Bardziej liczy się atmosfera coraz bardziej uciekającego czasu i poczucia niespełnienia. A nawet w przypadku pozornie melancholijnego „Dziadzi” nawet mamy samooszukiwanie się, budowanie mitów oraz opowieści, które niekoniecznie mają jakiekolwiek pokrycie w rzeczywistości. A w środku tego wszystkiego jest potencjalnie uzdolniony, choć bardzo chorowity Salis. Wizualnie film jest mocno oszczędny w formie, całość jest mocno podparta dialogami (dobrymi nawet). Ale problemem były dla mnie postacie, bo a) jest ich za dużo i przez to b) są one ledwo zarysowane, a o niektórych kompletnie zapominamy.

Właściwie z całej obsady największe wrażenie zrobił na mnie Adam Pawlikowski oraz Gustaw Holoubek. Pierwszy wydaje się nadal wierzyć w swój talent, choć coraz bardziej traci nadzieję, z kolei drugi to mitoman, gawędziarz żyjący na koszt innych. Taka bardziej elokwentna i wygadana wersja pijawki. Reszta, choć grana przez młodych (wtedy) aktorów, którzy mieli stać się bardzo rozpoznawalni są zaledwie solidni.

Rozumiem, że „Wspólny pokój” miał był pokazaniem jałowej, nudnej egzystencji młodych dorosłych. Tylko dlaczego jest to opowiedziane w tak nudny, nieangażujący, pozbawiony emocji sposób? Doceniam techniczną sprawność, scenografię oraz solidne aktorstwo, jednak nie będę do tego filmu tak chętnie wracał jak do „Pętli” czy „Pożegnań”.

6/10

Radosław Ostrowski

Wniebowzięci

Andrzej Kondratiuk dla mnie jest tak naprawdę niezbyt znanym filmowcem. Innymi słowy, styczność z jego kinem w moim przypadku była praktycznie zerowa. W końcu przychodzi moment zapoznania się z dziełami tego reżysera. Padło na telewizyjnych „Wniebowziętych” z duetem Zdzisław Maklakiewicz/Jan Himilsbach w rolach głównych.

Panowie już wcześniej tworzyli wyrazisty duet przy „Rejsie”, więc nic dziwnego, iż później parę razy łączono tych aktorów razem. Panowie tym razem grają dojrzałych facetów po przejściach, którzy w zasadzie nie osiągnęli nic. Ale pewnego dnia los się do nich uśmiecha i wygrywają pieniądze w totolotku. Co z nią zrobią? Mają bardzo proste marzenia – chcą pierwszy raz polecieć samolotem. Tak bardzo im się spodobał ten lot, że na jednej podróży samolotem się to nie skończy.

W sumie to tyle, bo fabuły jako takiej ten film nie ma. Kondratiuk rzuca bohaterów w kolejne podróże i eskapady, dając im pewną namiastkę szczęścia. Czy aby jednak na pewno? Miałem wrażenie jakbym oglądał dokument, gdzie kamera łapie fragmenty z życia. Nieważne, czy mówimy o pierwszej kontroli celnej, zapoznaniu dwóch dziewczyn w Rzeszowie, spędzonej nocy w hotelu. Nie brakuje tutaj humoru, jednak nie zmienia on dość cierpkiego czy wręcz melancholijnego klimatu.

Pod tym wszystkim Kondratiuk pokazuje poczucie straconego czasu czy zmarnowanego życia. Że nie osiągnęło się nic – bo rodziny nie ma, z pracą też nie za dobrze. To co wtedy pozostaje? Wydaje się, że odpowiedzią jest przyjaźń. I to wsparcie panów granych przez Maklakiewicza oraz Himilsbacha staje się największą wartością. Czuć tą relację niemal od razu, nie trzeba do tego żadnych słów, by w to uwierzyć. I jak na dość krótki czas trwania, „Wniebowzięci” są zaskakująco bogaci treściowo. Jak macie wolne trzy kwadranse, macie propozycję.

8/10

Radosław Ostrowski

Rejs

Trudno mierzyć się z filmami, które w pewnych kręgach uznawane są za pozycje kultowe. Zwłaszcza, jeśli się nie widziało ich w dniu premiery (bo nie było się wtedy na świecie) albo z powodu dużej nieświadomości kinomana. Dlatego z pewnymi obawami zmierzyłem się z (podobno) komedią Marka Piwowskiego, gdzie połowa materiału została wycięta przez cenzurę. Może to miało wpływ na status kultu czy pewnego niezrozumienia. Więc jak jest naprawdę?

rejs1

Punktem wyjścia jest moment, gdy gapowicz wchodzi na statek płynący przez Wisłę. Kapitan robi z niego specjalistę od spraw kulturalno-oświatowych (kaowiec), który próbuje zorganizować życie kulturalne. Dzień kapitana, tańce, śpiewy – wszystko to sprawia wrażenie scen improwizowanych, gdzie fabuła bardzo, bardzo luźno idzie z punktu A do B. Tylko, że fabuła praktycznie nie istnieje, gdzie humoru oparty jest z jednej strony oparty na absurdalnych dialogach, pełnych nowomowy oraz dowcipnych monologach (wypowiedź o kondycji polskiego kina i różnicach między filmem krajowym a zagranicznym – dzisiaj troszkę zdezaktualizowała, chyba), z drugiej na scenach z muzyką Kilara wyglądających jak żywcem wzięte z kina niemego (widzimy ruch ust, ale nie słyszymy słów), opartych na prostych gagach jak podczas „zniknięcia” kiełbasy przez… wędkę czy sceny surrealistycznych układów tanecznych.

rejs3

Wszystko to jest tylko spojrzeniem na kraj, gdzie dowódca jest zdezorientowany, a rządzą tak naprawdę drobni spryciarze, potrafiącym manipulować i kierować ludźmi przy władzy. Dla mnie problemem jest czas trwania (niecała godzina) i mocna ingerencja w bardzo poszatkowaną fabułę. Żałuję, że nie zachowało się więcej materiału, bo było tutaj naprawdę duże pole do popisu, by pewne wątki rozwinąć (śledztwo w sprawie napisu w damskiej toalecie czy rozbudowanie zgaduj-zgaduli) czy interakcji kaowca z resztą pasażerów. Jeszcze to bardzo urwane zakończenie, gdzie statek płynie dalej.

rejs2

Tylko dokąd płynie ten tańczący i bawiący się okręt (czy tylko mi to troszkę przypomina – może na siłę – chocholi taniec z „Wesela”?) przez noc? A wszystko to bardzo dobrze zagrane w sporej części przez amatorów jak Jan Himilsbach (Sidorowski) czy Andrzeja Dobosza (Filozof). A najbardziej zapada w pamieć Zdzisław Maklakiewicz jako inżynier Mamoń.

rejs4

Szkoda, że ten „Rejs” kończy się tak szybko, zwłaszcza że będący przewodnikiem w tym szaleństwie Stanisław Tym bardzo dobrze się odnajduje w postaci fałszywego kaowca. Trafny portret epoki (zakłamanie, bierność, brak jakiegokolwiek buntu) pełzający w oparach absurdu. Poczucie humoru zdecydowanie nie dla wszystkich.

7/10

Radosław Ostrowski