

Po sukcesie „My Angel” wydawało się, że Dido zaatakuje i znów odniesie wielki sukces. To drugie się sprawdziło, choć trzeba było czekać cztery lata (zastanawiające jest to, że zazwyczaj trafia na 4-letnie przerwy).
„Life for Rent” wyprodukowała Dido, jej brat Rollo oraz Rick Nowels, który współpracował m.in. z New Radicals, Madonną czy Lykke Li. Ale cala filozofia się tu nie zmieniła – nadal mamy do czynienia z popem zmieszanym z delikatną elektroniką. I jest to w zasadzie kontynuacja poprzednika, tylko bardziej i równie przebojowo. Wystarczy wymienić „White Flag”, tytułowy utwór czy „Don’t Leave Home”. W zasadzie mógłby napisać to samo, co przy „No Angel” zmieniając tylko tytuły i daty. Nadal dominuje prostota, ale zdarzają się utwory rzekłbym epickie jak kończące „See the Sun/Closer” z bardzo rozbudowanymi smyczkami w pierwszym oraz akustyczną gitarą w drugim. Poza smyczkami i klawiszami (najlepiej wypadają w „Sand in My Shoes” oraz lekko dyskotekowym „Stoned”) pojawia się też fortepian („This Land is Mine”). Nie zatracono umiejętności budowana klimatu, każda piosenka brzmi interesująco, jak wokal nadal potrafi zauroczyć. Do tego całkiem niegłupia liryka.
Takie płyty naprawdę są trudne do oceny, bo w zasadzie albo się to lubi albo nie. Poza tym zmian jest niewiele, bo jak wiadomo zwycięskiej drużyny się nie zmienia, prawda? Wysoki poziom jest utrzymany, nudy nie ma i słucha się tego nadal przyjemnie, a czas mija jak z bicza strzelił. Chyba o to tutaj chodzi, nie??
8/10
Radosław Ostrowski
