

Michael Mann najbardziej znany stał się dzięki „Gorączce” i „Policjantom z Miami”. Ale już swój nieprzeciętny talent i styl pokazał już swoim debiucie. „Złodziej” pozornie wydaje się typową kryminalną opowieścią o drobnym kryminaliście (znakomity James Caan), który chce zrealizować swój ostatni skok i przejść na emeryturę (poza swoim fachem, mężczyzna prowadzi komis samochodowy). Ale jak wiadomo, nie wszystko pójdzie zgodnie z planem. Ten trochę zapomniany i niedoceniony film, został też zauważony dzięki budującej klimat muzyce.
Tym ciekawsza dlatego, że odpowiada za nią zespół już wówczas znany, ale jeszcze nie posiadający dużego doświadczenia w pisaniu muzyki filmowej. Mowa o Tangerine Dream – specjalistach od mrocznej muzyki elektronicznej pod wodzą Edgara Frosse. Choć zespół dość często zmieniał skład, to zarówno stylistyka jak i silne (później) więzy zespołu z filmem pozostały niezmienne (do tej pory napisali muzykę do ponad 30 filmów). Przy pracy nad tym filmem zespół grał w składzie Edgar Frosse (klawisze, gitara), Christopher Franke (syntezatory, elektroniczna perkusja), Johannes Schmoelling (elektronika).
Wydanie pochodzi z roku 2004 roku i zawiera całą muzykę (w kolejności chronologicznej – 8 utworów), a także muzykę niewykorzystaną i wersje alternatywne. Nie brakuje tutaj kolosów, (otwierające ponad 10-minutowe „Main TitleThe Heist” czy „TailedThe Break-In”), elektronicznego rozwarstwienia czy zmodyfikowanej gitary elektrycznej („Destruction” z pulsującym basem). Wszystko to buduje bardzo ponury klimat, a jednocześnie trzyma w napięciu. Jednocześnie muzyka jest bardzo przystępna i niepozbawiona melodyjności, co w przypadku tego zespołu nie jest zbyt częste. Trudno jest opisać taką muzykę, ale słucha się tego bardzo dobrze. Muzycy czasem zbaczają z mocnej elektroniki („Frank Is Set Up” z imitacją smyczków, oryginalną perkusją oraz klimatem żywcem wziętym z kryminału czy napisane przez Craiga Safana „Final Confrontation/End Credits” z ostrą gitarą) i czasem grają trochę lżej („Sam’s Forge” czy najładniejsza ze wszystkich „San Diego Beach/Love Scene”).
Tematy alternatywne niewiele się różnią od oryginałów, co z kolei trudno mi ocenić czy to dobrze czy nie. Ale jedno mogę powiedzieć na pewno – to świetna muzyka. Owszem, słychać, że to lata 80., jednak nie sądzę, żeby się w jakiś sposób mocno zestarzała. Tym bardziej zdziwił mnie fakt, że muzyka tego zespołu była nominowana do Złotej Maliny – przyznawanej za wszystko, co najgorsze. Nie kapuję tego.
8/10
Radosław Ostrowski
