Podpalaczka

Całość zaczyna się dość zagadkowo i tajemniczo. Widzimy ojca z dziewczynką, którzy nocą biegną przez ulice miasta. A wtedy widzimy jadący samochód z trzema osobami, wyglądającymi niczym tajniacy – garniaki, okulary, pistolety. Próbujemy rozgryźć co jest grane i po udanej ucieczce, poznajemy przeszłość. Okazuje się, że ojciec (Andy) wcześniej razem z przyszłą żoną brali udział w tajnym eksperymencie prowadzonym przez Sklep, gdzie uczestnicy dostają nowe leki. Później okazuje się, że budzą pewne nadprzyrodzone umiejętności, a Charlie jest córką posiadającą umiejętność pirokinezy. Dlatego interesuje się nimi rząd.

podpalaczka1

Kolejna adaptacja powieści Stephena Kinga, którego dorobek był (i dalej będzie) przenoszony na ekran multum razy. Za „Podpalaczkę” odpowiadają legendarny producent Dino De Laurentis oraz reżyser Mark L. Lester, który rok później stworzy klasyka ery VHS – „Komando”. Czy to właściwe osoby do thriller zmieszanego z kinem inicjacyjnym? Film z jednej strony próbuje budować atmosferę niepokoju i osaczenia (początek), by potem obserwować osobę, która chce normalnie żyć, ale nie jest to możliwe. Ale to napięcie jest psute z jednej strony retrospekcjami (uzasadnionymi), a z drugiej perspektywą osób ścigających ich (kapitana Hollacka i Rainbirda), co pozwala poznać przeszłość protagonistów. Tylko, że to wszystko ledwo liźnięte i psychologicznie zarysowane, a pewne odstępstwa wobec pierwowzoru (mocne skrócenie pobytu w siedzibie Sklepu oraz wątek związany z prowadzeniem gry między Andy a Hollackiem) pozbawiają całości emocjonalnego wydźwięku.

podpalaczka2

Reżyser najpewniej się czuje w scenach prezentujących moc Charlie, czyli pirokinezy. Dziewczynka nie w pełni kontroluje swoją moc, przez co dochodzi do wielu zgonów, eksplozji i potężnej siły destrukcji. Również kontrola umysłu przez Andy’ego równie robi wrażenie, co także jest zasługą udźwiękowienia oraz świetnej muzyki zespołu Tangerine Dream. Imponuje finałowe starcie, w którym dziewczynka – niczym bohaterka innej książki Kinga „Carrie” – dokonuje bezwzględnej, krwawej i brutalnej zemsty na wszystkich. Prawdziwy popis pirotechników (gorzej z efektami specjalnymi, bo sceny odbijających się pocisków wyglądają śmiesznie) i kaskaderów, którzy robią cuda.

podpalaczka3

„Podpalaczkę” próbują ratować aktorzy, którzy całkiem nieźle sobie radzą. Problemem może być (przynajmniej dla mnie była) Drew Barrymore, która brzmiała nienaturalnie, wręcz nadekspresyjnie. Słychać, że jeszcze brakuje tu obycia, chociaż jest spory potencjał w tej postaci. Lepiej wypada David Keith jako jej ojciec, który próbuje ją chronić przed całym światem. Jednak najciekawszy jest niezawodny George C. Scott jako agent Rainbird – zimny zabójca, potrafiący manipulować innymi ludźmi dla swoich korzyści. Sceny, w których próbuje wkupić się w łaski Charlie to prawdziwy popis.

podpalaczka4

Sam King określił „Podpalaczkę” jako najgorszą ekranizację według jego dorobku. Jak nie byłbym aż tak surowy, ale film Lestera nie do końca wykorzystuje swój potencjał. Najlepiej wypadają sceny nadprzyrodzone, jednak całości brakuje w tym – nomem omen – ognia. Niezłe, ale mogło być lepiej.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Blisko ciemności

Caleb jest młodym ranczerem z małego zadupia gdzieś na południu USA. Pewnego wieczora będąc w mieście widzi młodą i atrakcyjną dziewczynę Mae, z którą chce spędzić noc. Podczas pocałunku zostaje on pogryziony, co doprowadza do przemiany w wampira oraz dołącza do wampirzego gangu. Ale żeby zostać członkiem ferajny kierowanej przez Jesse’ego musi odnaleźć w sobie krwiopijcę.

blisko_ciemnosci1

Wszyscy znamy Kathryn Bigelow jako reżyserkę tworzącą surowe kino wojenne w rodzaju „Hurt Lockera”, jednak wcześniej bawiła się w kino gatunkowe z naciskiem na sensację. Tym razem spróbowała swoich sił w kinie grozy. Wydawałoby się, ze nic nowego o wampirach opowiedzieć się nie da – piją krew, boją się słońca (dlatego chowają się przed nim w… kocu), ubierają się jak punkowcy i nie wahają się przez zabijaniem. Reżyserka bawi się tutaj kinem gatunkowym: westernowy sztafaż (otwierające całość piękne plenery teksańskich przestrzeni) miesza się z melodramatem (miłość Caleba do Mae) i horrorem, okraszonym czarnym humorem. Sceny, w których wampiry używają swoich zębów oraz pistoletów są zrobione więcej niż solidnie, z suspensem (strzelanina w otoczonym motelu) oraz tajemniczym klimatem potęgowanym nocnymi ujęciami, a także odrealnioną, elektroniczną muzyką zespołu Tangerine Dream.

blisko_ciemnosci2

Jednak problemem największym jest scenariusz. Nie chodzi o to, że prawie niczego nowego o wampirach się nie dowiadujemy, ale pewne zdarzenia oraz rozwiązania są co najmniej zastanawiające. Największą bzdurą dla mnie było wyleczenie się z wampiryzmu za pomocą… transfuzji krwi. WTF? Bujda na resorach, podobnie jak moralne rozterki Caleba, który nie chce zabijać, nawet za cenę własnego życia. Niby to miało być jego wewnętrzną walką, ale tego nie kupuję. A zakończenie jest tak słodkie, że wywołało we mnie mdłości.

blisko_ciemnosci3

Aktorsko jest całkiem nieźle. Solidnie radzi sobie Adrian Pasdar w roli Caleba, ale szoł kradnie duet psychopatów: Lance Henriksen (Jesse – szef grupy) oraz Bill Paxton (porąbany Severen). Ich zapamiętałem z filmu najbardziej. I jeszcze urocza Jenny Wright (Mae), ale to troszkę za mało, by nazwać ten film czymś więcej niż przyzwoitym rzemiosłem. Najlepsze filmy Bigelow miała dopiero nakręcić.

6,5/10

Radosław Ostrowski

Twierdza

Rok 1941. Do rumuńskiej przełęczy Dinu przybywa niemiecki oddział kierowany przez kapitana Woermana. Ich kwatera znajduje się w tajemniczej twierdzy pełnej krzyży przymocowanych do ściany. Choć kapitan pilnuje porządku, dwóch żołnierzy z chciwości próbują kraść srebrny krzyż. Doprowadza to do przebudzenia starego zła, które zaczyna mordować żołnierzy.

twierdza1

Mieszanie horroru z II wojną światową wydaje się interesującą propozycją. Zadania podjął się opromieniony sukcesem „Złodzieja” Michael Mann. I nawet wychodzi to nieźle: gotycki klimat, pradawne zło, świetny reżyser i dość ciekawa obsada powinny być rękojmią sukcesu. Problem polega na tym, że Mann planował zrobić film trwający ponad trzy godziny, ale producenci – tacy mądrzy kolesie z kupą szmalu – uznali, że nikt nie chodzi na tak długie filmy i postanowili się pobawić w montażowni. Efekt był katastrofalny. Początek sporo obiecuje, kilka ujęć jest naprawdę świetnych (wjazd żołnierzy do wioski czy próba kradzieży srebrnego krzyża), a surowa scenografia w połączeniu z bezbłędną muzyką Tangerine Dream budowała klimat. Problem polega na tym, że widać ślady cięć, fabuła dziurawa jak sito pełna niedopowiedzeń i tajemnicy – jednak ona zamiast intrygować wynudza. Za takie partactwo producenci powinni pójść do piekła, bo klimat szlak trafia i powraca on dopiero na samym końcu (ta mgła naprawdę działa).

twierdza2

Aktorstwo też jest to co najwyżej stan średni. Najbardziej wybija się Jurgen Prochnow w roli Woermana – cynicznego, zgorzkniałego Niemca, który zawiesił ideały nazizmu. Jako jedyny z grona walecznych Germanów zachowuje zdrowy rozsądek w przeciwieństwie do bezwzględnego SS-mana Kaempfera (Gabriel Byrne). Drugim jest Ian McKellen jako doktor Cuza, który zostaje zmanipulowany przez demona, by zemścić się na hitlerowcach. Cała reszta niespecjalnie się wyróżnia robiąc tylko za tło.twierdza3

„Twierdza” miała wielki potencjał, ale w przypadku Michaela Manna sprawdza się jedna teza: im dłuższy film, tym lepiej. Pozostaje tylko nadzieja, że może powstanie wersja reżyserka, ale wątpię w to. Może jednak się mylę.

5/10

Radosław Ostrowski

Złodziej

Poznajcie Franka. Pozornie sprawia wrażenie biznesmena, który prowadzi warsztat samochodowy, ale nocą staje się zawodowym złodziejem. Kradnie tylko biżuterię oraz pieniądze – inne rzeczy go nie interesują, jednak powoli zaczyna się zastanawiać nad emeryturą i wycofaniem się z branży, u boku nowej kobiety Jessie. Ale kiedy po ostatnim skoku ginie jego paser, sprawy zaczynają się komplikować. I pojawia się gangster Leo, który proponuje mu robotę.

zlodziej_mann1

Nazwisko Michael Mann wielu kojarzy się z kryminalnymi opowieściami o twardych facetach, którzy są wierni swoim zasadom, choć nie zawsze działają zgodnie z prawem. I widać to w jego debiucie. Sama historia wydaje się być wzięta z szablonów kina klasy B czy imitacji czarnego kryminału. Ostatni skok, złodziej próbujący zerwać z przeszłością – skąd my to znamy? Mimo znajomości schematu, Mann gra innymi kartami i stawia na realizm, nie zapominając o stylowej wizualizacji. Większość akcji toczy się nocą, gdy „miasto” śpi, co dodatkowo buduje specyficzny klimat, nie pozbawiony melancholii. Sama akcja też budowania na szczególe, włamy są konstruowane bardzo precyzyjnie i bez niepotrzebnej gadaniny (początek filmu, gdzie pierwsze 10-minut to prucie sejfu), choć nie zabrakło strzelanin w slow-motion, tak naprawdę są tylko zwieńczeniem finałowej konfrontacji. I jakby przy okazji, reżyser podpatruje bohatera próbującego powrócić do społeczeństwa, jednak nie jest mu dane z powodu przeszłości (próba adopcji dziecka) i dlatego zawsze będzie żył w nawiasie, w odcieniach szarości.

zlodziej_mann2

Poza stylowymi zdjęciami oraz bardzo klimatyczną muzyką Tangerine Dream, „Złodziej” pozostaje opowieścią o człowieku, który chce pozostać niezależny od nikogo. Nie daje się zarówno skorumpowanym gliniarzom, ani nie chce podporządkować się mafii kierować przez Leo, symbolizującego bezwzględną korporację, która zjada konkurencję i bezwzględnie ją podporządkowuje zastraszaniem oraz przemocą. Brawurowo wcielający się w główną rolę James Caan fantastycznie sprawdza się w roli Franka. Pewny siebie, opanowany i twardo negocjujący – facet z zasadami. Gdy bierze się do roboty, widzimy profesjonalistę. Ale to człowiek marzący o stabilizacji, co widać w bardziej subtelnych scenach rozmów z Jessie (pięknie wyglądająca Tuesday Weld), gdzie oboje próbują walczyć ze swoimi lękami oraz obawami, co do przeszłości. Poza tym duetem, należy wyróżnić trzy postacie: oddanego i lojalnego kumpla Barry’ego (James Belushi), bezwzględnego Leo (świetny Robert Prosky), nie uznającego słowa sprzeciwu oraz Oklę – mentora Franka (piosenkarz country Willie Nelson w zupełnie innej roli).

zlodziej_mann3

„Złodziej” wsparty przez producenta Jerry’ego Bruckheimera nie został doceniony w czasie premiery. Ale to norma w przypadku filmów Manna, który dopiero po latach zostaje doceniony (film). Tak się kiedyś debiutowało – mocne wejście, zrobione bez kompleksów i wpadek.

8/10

Radosław Ostrowski

Tangerine Dream – Thief

thief

Michael Mann najbardziej znany stał się dzięki „Gorączce” i „Policjantom z Miami”. Ale już swój nieprzeciętny talent i styl pokazał już swoim debiucie. „Złodziej” pozornie wydaje się typową kryminalną opowieścią o drobnym kryminaliście (znakomity James Caan), który chce zrealizować swój ostatni skok i przejść na emeryturę (poza swoim fachem, mężczyzna prowadzi komis samochodowy). Ale jak wiadomo, nie wszystko pójdzie zgodnie z planem. Ten trochę zapomniany i niedoceniony film, został też zauważony dzięki budującej klimat muzyce.

Tym ciekawsza dlatego, że odpowiada za nią zespół już wówczas znany, ale jeszcze nie posiadający dużego doświadczenia w pisaniu muzyki filmowej. Mowa o Tangerine Dream – specjalistach od mrocznej muzyki elektronicznej pod wodzą Edgara Frosse. Choć zespół dość często zmieniał skład, to zarówno stylistyka jak i silne (później) więzy zespołu z filmem pozostały niezmienne (do tej pory napisali muzykę do ponad 30 filmów). Przy pracy nad tym filmem zespół grał w składzie Edgar Frosse (klawisze, gitara), Christopher Franke (syntezatory, elektroniczna perkusja), Johannes Schmoelling (elektronika).

Wydanie pochodzi z roku 2004 roku i zawiera całą muzykę (w kolejności chronologicznej – 8 utworów), a także muzykę niewykorzystaną i wersje alternatywne. Nie brakuje tutaj kolosów, (otwierające ponad 10-minutowe „Main TitleThe Heist” czy „TailedThe Break-In”), elektronicznego rozwarstwienia czy zmodyfikowanej gitary elektrycznej („Destruction” z pulsującym basem). Wszystko to buduje bardzo ponury klimat, a jednocześnie trzyma w napięciu. Jednocześnie muzyka jest bardzo przystępna i niepozbawiona melodyjności, co w przypadku tego zespołu nie jest zbyt częste. Trudno jest opisać taką muzykę, ale słucha się tego bardzo dobrze. Muzycy czasem zbaczają z mocnej elektroniki („Frank Is Set Up” z imitacją smyczków, oryginalną perkusją oraz klimatem żywcem wziętym z kryminału czy napisane przez Craiga Safana „Final Confrontation/End Credits” z ostrą gitarą) i czasem grają trochę lżej („Sam’s Forge” czy najładniejsza ze wszystkich „San Diego Beach/Love Scene”).

Tematy alternatywne niewiele się różnią od oryginałów, co z kolei trudno mi ocenić czy to dobrze czy nie. Ale jedno mogę powiedzieć na pewno – to świetna muzyka. Owszem, słychać, że to lata 80., jednak nie sądzę, żeby się w jakiś sposób mocno zestarzała. Tym bardziej zdziwił mnie fakt, że muzyka tego zespołu była nominowana do Złotej Maliny – przyznawanej za wszystko, co najgorsze. Nie kapuję tego.

8/10

Radosław Ostrowski