
Najtrudniej jest napisać wbrew pozorom nie o muzyce złej czy słabej, ale o uznanej za klasykę gatunku w dodatku do filmu, który też jest klasykiem, dlatego, że nie da się niczego nowego powiedzieć i zazwyczaj są one traktowane jak coś świętego, wręcz dogmat, którego nie można złamać. Chcę wam opowiedzieć o jednej pracy i filmie, który mimo wieku nadal ma moc, siłę i energię młodzieniaszka. „Dobry, zły i brzydki” to ostatnia część trylogii dolarowej Sergio Leone, która była obalaniem mitów Dzikiego Zachodu. Tutaj jest trzech bohaterów, którzy mają za cel zdobycie skarbu (200 tysięcy dolarów w złocie) skradzionym przez wojsko. I każdy z nich chce go zdobyć, zaś dobry i brzydki są niejako zmuszeni działać w komitywie. Ja jednak nie powiem o filmie (bo to znakomite dzieło), ale o muzyce.
A skoro reżyserem jest Leone, kompozytorem mógł być tylko jeden człowiek – Ennio Morricone. Współpraca z Leonem przyniosła mu trzy rzeczy: sławę, nieśmiertelność i propozycje spoza Włoch. Ale wróćmy do muzyki, która była wielokrotnie wydawana. Najpierw w 1968 roku przez EMI America (ponad pół godziny), potem edycja rozszerzona w 2001 r. przez GDM (dodatkowe pół godziny), aż w 2004 roku Capital Records wznowiło i odrestaurowało wersję rozszerzoną, by zabrzmiała w stereo. I to tą ostatnią posiadam, zaś część tytułów jest w języku angielskim i włoskim.
A zaczynamy wszystko od nieśmiertelnego tematu przewodniego, który słyszał każdy. „Tupcząca” perkusja, flet, wrzaski, marszowe tempo i gitara elektryczna – mimo upływu lat brzmi on znakomicie i jest na tyle rozpoznawalny, że nie można go pomylić z żadnym kompozytorem i żadnym filmem. Temat ten pojawia się dość często (przynajmniej jego fragmenty w różnych utworach), zaś cała muzyka jest bardziej melancholijna niż pełna akcji, ze spokojnymi utworami zamiast potężnych tematów, niemniej jest ona piękna jak choćby „Marcia” zagrana na harmonijce, do której dołączają gwizdy. Potem pojawia się trąbka, której towarzyszą smyczki i wraca harmonijka, trochę smutniejsza czy też będąca czymś w formie kołysanki „The Story of a Soldier” ze śpiewem, harmonijką, cymbałkami i fletem (także w „Death of a Soldier” – tylko bez śpiewu, ale z wokalizami).
Ale „The Good, the Bad and the Ugly” to także muzyka akcji, która sprawdza się w filmie bezbłędnie budując napięcie. Poza filmem takie utwory zawsze są ciężkie w odsłuchu (chyba, że jest to naparzanka w stylu Hansa Zimmera, gdzie pędzimy na złamanie karku). Tutaj nie ma szaleństw, ale nie zabrakło tu i nerwowych, szybkich smyczków („Sentenza”) czy tak jak w przypadku „Due Contra Cirque” – marszowa perkusja, powolne smyczki, elektronika i krótkie flety (do pierwszej minuty), potem jest środkowy fragment tematu przewodniego i powrót do początku. O dziwo, poza filmem da się tego słuchać, niemniej bez filmowego kontekstu traci ona sporo.
Jednak pod koniec pojawia się drugi „kultowy” temat – „The Esctasy of Gold”, którzy znają też fani Metalliki, gdyż zespół ten każdy swój koncert zaczyna od tego utworu. Spokojny fortepian, do którego dołącza klarnet, smyczki. Wraz z pojawieniem się żeńskiego wokalu, następuje przyśpieszenie, smyczki stają się głośniejsze, dochodzi chór i perkusja. Po prostu perła, zaś finał na cmentarzu też dostał odpowiednią oprawę, która jest mieszanką „The Ecstasy of Gold” (tym razem na gitarze, która też przyśpiesza) z piękną solówką na trąbkę oraz nerwowym rytmem.
Muszę stwierdzić, że wydanie tej muzyki imponuje klimatem, który jest po prostu świetny. Czasami może muzyka akcji wydawać się ciężka, ale i tak jest bardzo słuchalna. Przez wiele lat był to standard w muzyce westernowej, która tak jak sam gatunek jest już raczej na wyginięciu. Nie można nie znać.
9,5/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski
