

Ten zespół od początku był kierowany przez dwie osobowości: Stevena Wilsona i Aviva Geffena. Do tej pory nagrali 3 świetnie przyjęte płyty, które stworzyły im silna pozycję w świecie progresywnych brzmień. Teraz pojawiają się z czwartym albumem.
Na „Blackfield IV” większy wpływ na brzmienie miał Geffen, gdyż Wilson (także producent) wydał wcześniej kolejną solową płytę i skupiał się bardziej na jej promocji. Pierwsze, co uderza po odsłuchu to fakt, że jest to bardzo melodyjna, wręcz popowa płyta, z chwytliwymi i krótkimi kompozycjami. To może wywołać pewną konsternację i szok. Jednak na tym polega ta muzyka (progresywne brzmienia), by ciągle szukać nowych środków wyrazu. Ale jednak udaje się zespołowi zbudować magię, nawet w tych prostych kawałkach wzbogacając o takie dźwięki jak trąbka („Springtime”), cymbałki („XRay”) czy harfa („The Only Fool Is Me”), zaś pozostałe piosenki mimo sporej wrażliwości i melodyjności („Jupiter”) dla mnie były trochę za proste, bardziej radio friendly, co mnie trochę zdziwiło i zakłopotało.
Jak wspomniałem więcej miał do powiedzenie Geffen i to jego słyszymy prawie cały czas (Wilson pojawia się tylko w otwierającym album „Pills” oraz „Jupiter”). Obaj panowie radzą sobie bardzo dobrze i się uzupełniają. Geffen także zaprosił trzech wokalistów na gościnne występy, którzy również mocno urozmaicili ten album: Vincent Cavanagh z Anathemy („XRay”), Brett Anderson z Suede („Firefly”) i Jonathan Donague z The Flaming Lips („The Only Fool Is Me”).
„Czwórka” mocno podzieli fanów zespołu. Także we mnie wprawiła pewną konsternację. Jak na pop zbyt piękny, na rocka za elegancki i prosty. Nie zmienia to jednak w mojej ocenie jednego – to udana i ciekawa płyta.
7/10
Radosław Ostrowski
