

Po trzech latach i dwóch płyta, które spotkały się z mniej ciepłym przyjęciem (zbyt rockowe), Marillion zdecydował się wrócić do korzeni. Ich następny album stał się concept-albumem.
Za produkcję „Brave” odpowiada Dave Meegan, który wiele razy będzie współpracował z Marillionem. Inspiracją do tego albumu była zasłyszany w radiu reportaż o znalezieniu dziewczyny chodzącej koło Severn Bridge przez policję. Nie wiedziała kim jest, ani skąd pochodzi, nie było z nią kontaktu. I to z jej perspektywy opowiedziana jest ta historia (przynajmniej tak jak wyobrażał Hogarth). A wierzcie mi, to jest żadna słodka opowiastka, tylko jedna z poruszających, wręcz depresyjnych opowieści, niepozbawionej przemocy, alienacji i być może (bo to zostaje otwarte) zakończonej samobójstwem. Jak coś takiego opisać słowami? To piękny, choć smutny album. Powiedzieć, że każdy z muzyków dał z siebie wszystko, to tak jakby nic nie powiedzieć. Klawisze zazwyczaj są nieprzyjemne (otwierający całość „Bridge”), ale i delikatne, imitujące fortepian. Jak zawsze niezawodzi Steve Rothery na gitarze, tworzą kolejne malarskie riffy (m.in. „Hard As Love”, „Runaway”), a sekcja rytmiczna też dodaje sporo od siebie. Najbardziej to widać w najdłuższych „Goodbye To All That” z ciągłymi zmianami tempa, klimatu i brzmienia oraz „The Great Escape”. Tutaj opowiadanie o poszczególnych utworach moim zdaniem nie ma sensu, bo całość jest na wyrównanym – bardzo wysokim poziomie. Całości dopełniają jeszcze poruszające teksty i naprawdę dobry wokal Hogartha.
To najsmutniejsza i chyba najbardziej osobista płyta grupy od czasu odejścia Fisha. I jedna z tych, która śmiało może rywalizować o miano najlepszej płyty w dorobku całej grupy. Mocna, poruszająca i bardzo zaskakująca.
9,5/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski
