

Jest rok 2004. Zespół Marillion radzi sobie całkiem nieźle na rynku muzycznym, choć ostatnie płyty wywołują dość skrajne oceny. Po dość różnorodnej „Anoraknophobii”, trzeba było znów pokazać, że znów działają. Tak powstał dwupłytowy „Marbles”, wyprodukowany przez Dave’a Meegana.
O tym, że jest to album inny od poprzednika słychać w otwierającym kolosie „The Invisible Man” (13 minut, zmienność tempa, świetne klawisze i gitara, choć pozostałe instrumenty też wybrzmiewają). Dalej jest jeszcze ciekawiej jak w czteroczęściowych miniaturach „Marbles” rozrzuconych po całej płycie oraz słychać zróżnicowanie, choć nie aż tak szerokie jak u poprzednika. Jest tutaj bardziej stonowanie („Genie”), ale zawsze gitara Rothery’ego brzmi fantastycznie i ubarwia każdy kawałek (wystarczy posłuchać „Fantastic Place” czy delikatny, ale ładny „The Only Unforgivable Thing”). Tak samo klawisze Kelly’ego, pełne różnych warstw, budują atmosferę tajemnicy (kapitalne „Ocean Cloud” kończące pierwszą płytę oraz „Neverland” kończące drugi album- tego nie jestem w stanie opisać, co się tam dzieje – od dźwięków morza, nagrania radiowe przez kapitalną grę wszystkich muzyków aż do naprawdę różnorodnego wokalu Hogartha).
Nie brakuje za to paru nietypowych utworów jak rockowy „The Damage”, który bardziej by pasował do Oasis czy Travisa w czasach świetności, pozornie radio friendly „Don’t Hurt Yourself” czy mocno elektroniczne „You’re Gone”. Zaś naśladowanie klawikordu w „Drilling Holes” bardzo mnie zaskoczyło. Innymi słowy jest duży progres.
Także wokal Hogartha pełen emocji, bólu, ale nie jest on w żaden sposób irytujący czy drażniący, zaś warstwa tekstowa mówiąca o zagubieniu się oraz trudnej miłości imponuje, potwierdzając, że „Marbles” to najlepsza płyta zespołu od czasów „Brave”. Emocjonująca, klimatyczna i wciągająca jak nigdy.
8,5/10
Radosław Ostrowski
