
Dwa lata temu ta dziewczyna zrobiła zamieszanie nagrywając płytę mocno osadzoną w realiach rock’n’rolla lat 60. I wydawało się, że zostanie zaszufladkowana w tej konwencji. Teraz Ania Rusowicz (bo o nie mówię) pojawia się po dwóch latach z nowym, autorskim materiałem.
Tym razem produkcją zajął się Piotr „Emade” Waglewski, którego zainteresowania muzyczne są szerokie – od rocka i psychodelii po hip-hop. Niby stylistycznie mamy to, co na debiutanckim albumie, co mógł sugerować singlowy „To co było”. Jednak tutaj jest większe pójście w stronę psychodelii, co sygnalizują nie tylko gitarowe riffy („Powroty do siebie” czy przypominające Breakout „Polne kwiaty”), ale też silniej zaznaczona sekcja rytmiczna (szybkie „Ptaki” czy bardzo minimalistyczna „Mantra”). Poza jednak gitarą i sekcją rytmiczną dają też o sobie znać smyczki („Nie uciekaj” trochę przypominające The white Stripes), delikatne Hammondy („Anioły”), flety („To co było”, „Tam gdzie pada deszcz”), ale widać tutaj spory progres. Jest różnorodnie, spójnie i jeszcze bardziej oldskulowo.
Sam wokal niby się nie zmienił, ale słucha się go z niekłamaną frajdą. Jest on też bardziej poddany obróbce i modyfikacjom („Anioły”, „Polne kwiaty”), zaś teksty może i dość proste, ale jednocześnie bardzo interesujące i zgrabnie napisane.
Tak jak zachwyciłem się „Moim big-bitem”, tak samo jestem pod wielkim wrażeniem „Genesis”. Jest wiele zmian, lepsze brzmienie i eksperymentowanie, a nie tylko stylizacja. Fantastyczna płyta.
9/10 + znak jakości
Radosław Ostrowski
