

Trzy lata temu pojawiła się pewna młoda dziewczyna z Wysp Brytyjskich, która nagrała debiutancki album. Nic dziwnego, bo to przecież robią debiutanci. Ale takiej dawki elektroniczno-klubowego grania, które nie było tylko mordownią uszu i słuchało się tego z wielka przyjemnością. Ile razy słuchałem „On a Mission”? Nie policzę,ale od tej pory uważnie zacząłem obserwować niejaką Katy B. Po trzech latach i jednej EP-ce, ukazuje się drugi album. Co tym razem z tego wyszło?
Za produkcję przy „Little Red” odpowiadają siedzący w klubowych brzmienia Geeneus (pracował przy debiucie Katy), Jacques Greene, The Invisible Man czy The Arcade. Zapowiadano, że będzie bardziej przebojowo i wyraziście. Brzmiało to dość niepokojąco, ale nie musiało oznaczać, ze będzie gorzej. I jak jest? Na pewno przebojowo, ze skrętami w stronę house’u i r’n’b. A we współczesnej scenie klubowej powoli odchodzi się już od modnych 3 lata temu dubstepów, bo wsiąkły do mainstreamu. Ale całość brzmi więcej niż przyzwoicie. Bity sa pulsujące, z odniesieniami do stylistyki lat 80. („Next Thing”) i 90. (kapitalna „Aaliyah” z gościnnym udziałem Jessie Ware), podkłady są bardzo złożone i rozbudowane, a jednocześnie bardziej przejrzyste i chwytliwe. Jednak nie aż tak energetycznie jak w przypadku debiutu. Jest parę prób eksperymentowania (singlowe „Crying for No Reason” ze wstępem pianistycznym czy lekko dubstepowe „All My Lovin’”), które dość różnie wychodzi. Czasem się udaje (chilloutowe „Trumbling Down” czy chwytliwe „Everything”), ale i nie zawsze (archaiczny i patetyczny „Still”). Mimo tego, bilans wychodzi na plus. Głos Katy – delikatny i czarujący, teksty niegłupie, produkcja porządna.
„Little Red” ma wszelkie zadatki, by szaleć na imprezach karnawałowych w klubach i w domówkach. Chwytliwe, do tańca i bujania. Trzeba czegoś więcej?
7/10
Radosław Ostrowski
