Yes – Tormato

Tormato

Końcówka lat 70. nie była zbyt udana dla progresywnego rocka. Pojawiło się disco, ludzie mieli ochotę na prostsze i mniej skomplikowane brzmienia. Dlatego zespół Yes musiał wybrać – kontynuujemy ścieżkę rozpoczęta przez „Going for the One” czy robimy następne „Opowieści z Topograficznych Oceanów”? Ostatecznie wybrano to pierwsze wyjście i rok później wyszedł „Tormato”.

Za produkcję tym razem odpowiadał Brian Lane, menadżer zespołu. I brzmi to znacznie prościej, chwytliwie, ale nadal jest to Yes. To słychać już w dwuczęściowej „Future Times/Rejoice” – klawisze Wakemana, ładne solo gitarowe Howe’a oraz mocniejsza sekcja rytmiczna robią swoje, zwłaszcza w „Rejoice” ze świetnym wspólnym śpiewem. „Don’t Kill the Whale” miał wszelkie zadatki, by odnieść sukces w rozgłośniach radiowych, dzięki zadziornym riffom Howe’a. I po tym może dojść do szoku przez pięknego „Madrigala” z klawiszami, które imitują klawesyn. Równie chwytliwy i szybki jest „Release, Release” ze świetnym refrenem (to, co tam robi Anderson naprawdę mi imponuje, ale reszta muzyków jest mocno zgrana, zaś podczas solo White’a słychać okrzyki tłumu). Pewna zmiana jest tutaj elektroniczny „Arrival UFO” o przylocie kosmitów, gdzie Wakeman używa różnych „dziwacznych” pomruków. Bardziej sielska jest druga petarda, czyli „Circus of Heaven” z bardzo delikatną gitarą, podpierana przez klawisze i bas, tworząc baśniowy klimat. Równie dynamiczny jest kończący całość „On The Silent Wings of Freedom”, gdzie każdy z muzyków daje popis swoich umiejętności.

Nie jest to może najbardziej popularny album zespołu czy najbardziej kojarzony. Ale to po prostu dobry album, który jest bardziej przystępny. Po prostu solidna robota.

7/10

Radosław Ostrowski


Dodaj komentarz