

Wydawało się, że zespół Yes pozostanie grupą koncertową. Aż tu nagle w 2011 roku pojawiła się informacja, że zespół Yes wraca z nową płytą. Tylko, że po drodze zrobiło się bardzo nieprzyjemne zamieszanie. Najpierw wrócił Rick Wakeman, potem odszedł (zastąpił go jego syn, Oliver – później on też odchodzi), ale w 2008 roku wokalista Jon Anderson dostał ataku astmy, co zmusiło zespół do koncertowej przerwy. Pozostali członkowie na zastępstwo wybrali nowego wokalistę Benoita Davida, po czym… podziękowali Andersonowi za współpracę i wyrzucili go z zespołu. Panowie, tak się nie robi. W dodatku znów zaprosili do współpracy Trevora Horna (został producentem) oraz klawiszowca Geoffa Downesa (Asia), który został nowym członkiem grupy. Obaj panowie współpracowali już przy płycie „Drama” i w tym składzie, ruszyli do studia. Tak powstało „Fly from Here”. Jaki jest tego efekt?
To Yes środka, czyli melodyjnie i chwytliwe, nie bez potencjału przebojowego. Sam początek to tytułowa suita (owertura i pięć części), którą Horn i Downes napisali już w 1980 roku. Więc po kolei. Uwetura to przede wszystkim popisy Downesa, pełne różnych efektów dźwiękowych oraz wspierającej pod koniec gitary Howe’a. Krótkie, ale przyjemne. Pierwsza część – „We Can Fly” – miała największy potencjał „hitowy”. Rytmiczne zgranie Howe’a, Squire’a i White’a oraz proste dźwięki klawiszy stworzyły mieszankę wybuchową. Bardziej wyciszony „Sad Night at the Airfield” wyróżnia się pięknym gitarowym wstępem Howe’a, jednak w refrenach dołącza sekcja rytmiczna oraz fortepian, bardzo melancholijny. „Madman at the Scenes” to bardziej rozbudowana melodia z owertury, zachowująca brzmienie i konstrukcję ze świetnym zgraniem sekcji rytmicznej oraz szybkimi solówkami Howe’a połączonymi ze wspólnie śpiewanym refrenem. „Bumpy Ride” to skoczna gra klawiszy z gitarą, gdzie pod koniec pojawia się wokal, zaś na sam koniec dostajemy podniosła powtórkę refrenu „We Can Fly”. W częściach II-V w tle przewijają się odgłosy pilota.
Następne utwory już nie robią aż takiego wrażenia. Wadą nie jest ich prostota czy chwytliwość, ale brak ciekawych pomysłów i pewna monotonia. „The Man You Always Wanted To Be” z wokalem Squire’a w zwrotkach (całkiem niezłym) z całkiem fajną gitarową melodią na początku staje się bardziej popowa (bronią się jeszcze bębenki). „Life on a Film Set” to podzielona na dwie części kompozycja. Pierwsza – spokojna i wyciszona (prosta gitara Howe’a), ale w połowie dołączają sekcja rytmiczna oraz klawisze, nadając dynamiki. Z kolei spokojniejszy „Hour of Need” (tutaj poza Davidem wokalnie udzlia się Squire i Howe) oraz instrumentalny „Solitaire” mnie wynudziły. Ale nadzieja wróciła wraz z dynamicznym finałem, czyli „Into the Storm”, gdzie Squire i Howe znów pokazują na co ich stać (zwłaszcza Howe pod koniec).
Nie wspomniałem o jednej postaci, czyli Benoit Davidzie. Powiedzmy sobie to wprost – Jona Andersona nie da się przebić, ale David nie próbuje go w żaden sposób imitować, tylko śpiewa po swojemu. I radzi sobie naprawdę przyzwoicie. Także teksty są solidne i nie przeszkadzają.
Jedno nie ulega wątpliwości – „Fly from Here” będzie dzieło fanów grupy Yes. Starych zasmuci odejście Andersona, nowych może zachęcić melodyjność i chwytliwość. I jest to zaledwie dobry album.
7/10
Radosław Ostrowski
