Gazpacho – Demons

Demon

Muzycy z norweskiego Gazpacho przyzwyczaili do swoich progresywnych brzmień inspirując się m.in. Marillionem czy Purpucine Tree. Pojawiały się jednak zarzuty, że powoli zaczynają zjadać swój ogon. Pozornie „Demons” wydaje się podobną płytą wobec poprzedniego „March of Ghosts”. Ale tej ostatniej słuchałem dwa lata temu i pewnie coś mi się pokićkało.

„Demons” to kolejny koncept-album tej grupy. Punktem wyjścia dla historii opowiadanej na tej płycie jest znalezienie w Pradze tajemniczego manuskryptu. Jego autorem jest mężczyzna opętany przez demona. Utworów jest raptem cztery, ale mają one naprawdę siłę rażenia. I są one naprawdę różnorodne pod względem tempa. Więc prześledźmy poszczególne utwory.

„I’ve Been Walking part I” zaczyna się niepokojącą elektroniką. Potem delikatnie gra fortepian i wchodzi wokal, następnie dołączają skrzypce z kotłami i klawiszami, budującymi niepokojącą atmosferę kontrastowaną przez lekko grająca perkusję. Ale w ciągu półtorej minuty nastepuje wybuch perkusji i gitary elektrycznej, wyciszony przez klawisze i chórek, a także akustyczną gitarę. Wyciszenie, delikatna perkusja i klawisze, dochodzi melodia z pozytywki. Wraca fortepian i skrzypce, w połowie jest tylko pianino ze zmodyfikowanym głosem, brzmiącym jak nie z tego świata. I wtedy perkusja z gitara wracają na mocniejszych tonach (nawet drobne wyciszenie nie pomaga), coraz wyraźniej słychać organy, a na samym końcu „opadają” smyczki, gra mrocznie wiolonczela, a w tle elektronika.

„The Wizard of Altai Mountain” jest najkrótszy na płycie (niecałe 5 minut). Zaczyna się od „plumkającej” elektroniki i akordeonu z „pozytywkową” melodią. W dodatku bardzo wyciszoną i spokojną. W połowie utworu gra sam akordeon i to bardzo szybko, potem dołącza do niego kontrabas i skromna perkusja, co buduje bardzo etniczny klimat. A jak jeszcze do tego dodamy skrzypce, to już będzie po cygańsku.

I wtedy pojawia się pierwszy ponad 10-minutowy kolos, czyli druga część „I’ve Been Walking”. Zaczyna się delikatna melodią z pozytywki, do której dołączają delikatne głosy. W trzeciej minucie pojawia się żeński głos wzięty ze starej, gramofonowej płyty, do którego najpierw dołącza fortepian, by przyłoiła gitara z perkusją. I znów wyciszają za pomocą delikatnego fortepianu oraz solówki na skrzypcach, wspieranych przez chór, by pod koniec mocno zapętliła się perkusja z gitarą do „cięższego uderzenia”.

Na koniec zespół zostawił wejście do „Death Room”. Mocniejsza i ponura elektronika, wchodzi banjo, wokal przerobiony cyfrowo, w dodatku delikatnie gra perkusja i odzywają się „dziwne” głosy z fałszującymi smyczkami. Pojawiają się różne dzwonki, cymbałki aż w połowie pojawiają się pięknie grające skrzypce, podpierane przez banjo i zgraną sekcję rytmiczną. Wtedy pojawia się akordeon z banjem, a przez ostatnie sześć spokojna melodyjna z pianina zostaje „podrasowana” gitarą elektryczna oraz elektronicznymi wstawkami.

Nie przesadzali muzycy, twierdząc, że to najbardziej skomplikowany album w swoim dorobku. Piekna, mroczna i tajemnicza – wystarczy, żeby się zapoznać. Nawet jeśli wokal Jana Henrika Ohme nadal kojarzy się ze Stevem Hogartem z Marillion, co nigdy nie przeszkadzało w odbiorze.

8,5/10 + znak jakości

Radosław Ostrowski

Dodaj komentarz