

Jak wiadomo, w każdym gatunku muzycznym są królowie, królowe i książęta. Jedną z takich rozpoznawalnych (przynajmniej dla mnie) wokalistek popowych jest Kanadyjka Sarah McLachlan. Zrobiła sobie cztery lata przerwy i postanowiła sobie przypomnieć nowym albumem z prostym i chwytliwym tytułem „Shine On”, za którego produkcję odpowiada stały współpracownik Pierre Marchand.
Ma być przede wszystko prosto, melodyjnie i przede wszystkim przyjemnie. W dodatku bez żadnych elektronicznych i plastikowych dźwięków, od których bolą uszy i działają one dość destrukcyjnie. W zamian za to dostajemy fortepian, perkusję, smyczki i perkusję. I zapomniałbym jeszcze o gitarze elektrycznej, ale spokojnie – to jest bardzo soft rockowa muzyka, choć ma też swoją siłę („Flesh and Blood” z nakładającą się wokalizą czy „Love Beside Me” z dość mocną elektroniką jak na tego typu muzykę). A jest tutaj kilka naprawdę ładnych fragmentów – gitara akustyczna w „Monsters” i „Song for My Father”, fortepian w balladowym „Broken Heart” oraz „Surrender and Certainty”, któremu towarzyszy trąbka. Pozornie jest spokojnie i prosto, ale w tej prostocie jest tutaj naprawdę wielka siła oraz spory ładunek emocjonalny, który najbardziej jest słychalny w naprawdę przepięknym głosie Sary.
Teksty pod względem tematycznym niczym nie zaskakują, ale brzmią naturalnie i nie są w żaden sposób ani tandetne ani kiczowate. To dojrzała kobieta opowiada i to słychać. Nie wiem jak wy, ale ja się dałem oczarować i obiektywny w żadnym wypadku nie będę.
8/10
Radosław Ostrowski
